10 października w poznańskim klubie Zeppelin Hall odbył się przedostatni koncert w ramach trasy Second Life Syndrome Tour II. Była to trasa promująca wydany w 2005 roku ostatni krążek warszawskiego zespołu Riverside - "Second Life Syndrome". Koncertowo wspomógł Riverside szczeciński Moonlight. Bilety wyceniono na 25-30 zł, więc nie była to jakaś szokująca kwota, a przyjść i zobaczyć obie kapele na żywo, na pewno było warto.
Planowo koncerty miały rozpocząć się o godzinie 19:00, tymczasem już od 18:00 pod klubem ustawiała się długa kolejka oczekujących fanów. Minęła siódma wieczór i... nic. Organizatorzy powiedzieli nam, że dopiero trwają próby. Zatem liczne grono ludzi zgromadzonych przed Zeppelinem musiało uzbroić się w cierpliwość. Dobrze, że naprzeciwko znajdował sklep filii "Żabka" i strudzeni fani mogli się posilić batonikami, tudzież zenergetyzować piwem...Wreszcie, jakoś po 19:30, klub otworzono i chmara ludzi wdarła się do holu. Szatnia niestety była płatna (to mogę jeszcze zrozumieć...), ale że za skorzystanie z toalet (choćby nawet w celu umycia rąk) trzeba było płacić 1 zł, to uważam, że już gruba przesada! Cóż, trzeba było ograniczyć spożywanie płynów, co nie przychodziło łatwo w ogólnie panującej duchocie zamkniętego wnętrza i wysokiej temperaturze.
Ekipa DarkPlanet zajęła zaszczytne miejsce zaraz obok wejścia na scenę po jej lewej stronie i tam już w większości pozostała do końca. Minusem tej lokalizacji była jednostronna perspektywa do robienia zdjęć... Plusem natomiast bezpośredni, niczym niezmącony odbiór dźwięku.
Należy wspomnieć, że scena w klubie Zeppelin ulokowana została na szczycie, na wysokości około ponad 2 metry nad barem, który niestety oddzielał widownię od muzyków. Nie było to według mnie najlepsze rozwiązanie - być może tylko dla organizatorów i barmanek, bo dla "zwykłego zjadacza chleba" dawało odczucie lekkiej izolacji i dyskomfortu, czyż nie lepiej się odbiera muzykę będąc bliżej jej źródła? Bezpośredni kontakt muzyków z publiką także w ten sposób nie był możliwy.
Ale przejdźmy do samych występów zespołów. Najpierw zagrała grupa Moonlight - kiedyś gotycko-rockowa, teraz skłaniająca się w kierunku bardziej alternatywnych, elektronicznych brzmień. Sama nie wiem, czy to było najlepsze połączenie, by zespół ten stanowił wsparcie dla progresywnego Riverside - mroczni fani Moonlight tylko niekiedy mają podobne gusty jak fani Riverside...
Moonlight rozpoczął dość spokojnie, dużo klawiszy, gitara tylko niekiedy dawała znać o tym, że to jednak gra zespół rockowy. Ze starszych utworów formacja ta zaprezentowała m.in. "Flos" i "Ergo Sum". Zdecydowanie przeważały kompozycje z ostaniej płyty - "Down Words". Publiczność niby słuchała, ale jakoś nie okazywała tego w swoich reakcjach, ruszała się bardzo niemrawo. Jeśli chodzi o kwestię nagłośnienia i samej techniki wykonania, to raczej było OK. Głos Mai brzmi z roku na rok coraz to lepiej, widać, że wokalistka dobrze i pewnie czuje się w swojej roli, jest też postacią, na któej niemal wyłącznie skupia się uwaga publicznoś podczas koncertów.
Około godziny 21 Moonlight zakończył swój występ, zagrawszy jeden utwór na bis. I muszę przyznać, że ten ostatni kawałek pokazał jednak całą klasę zespołu, był najbardziej energetyczny, co od razu spodobało się fanom. Szkoda, że tak mało zawarto podobnych kompozycji w programie koncertu Moonlight...
Riverside rozpoczął o godzinie 21:15 instrumentalnym intrem, które po chwili przerodziło się płynnie w "Volte-Face". Kwestia nagłośnienia pozostawia tu trochę do życzenia - na początku zbyt mocno wybijał się bas, co potem szybko dostrojono, natomiast nieco za głośno brzmiały bębny. Jak zauważył chytrze nasz darkplanetowy kolega Harlequin: wokalista Mariusz Duda ponoć wyglądał niczym Geddy Lee z Rush.
Po dość żwawo zagranym "Volte Face", któy momentalnie rozruszał publiczność, przyszła kolej na jeszcze szybszy "Artificial Smile" - chyba jeden z najostrzejszych kompozycji Riverside. Ciekawe, że zespół rozpoczął koncert tak bardzo energetycznymi kawałkami. Wokal w tym utworze sprawiał wrażenie bardziej agresywnego niż na płycie. Publika szalała w najlepsze. Potrzeba było więc złagodzenia atmosfery, które nadeszło wraz z pierwszymi dźwiękami "I Turn You Down" - utwór ogólnie zagrany nieco spokojniej niż na albumie. Oczywiście piękne solówki gitarowe i czarujące tło klawiszy, czyli to, na co czekali fani.
Następnie jeden z gwoździ programu, czyli prawie 15-minutowy "Second Life Syndrome" - prawdziwa uczta dla duszy, a przede wszystkim dla uszu. Widownia jakby zastygła trochę w skupieniu, przepychanki pod sceną (a raczej pod barem) lekko ustały. Generalnie rzecz biorąc - kompozycja ta wypadłaby naprawdę świetnie, gdyby nie nadgorliwość co niektórych grupek fanów, którzy w przejściach i zwolnieniach tempa na siłę klaskali i skandowali - na pewno to nie pomagało zespołowi, a nawet wręcz odwrotnie. Za to po zakończeniu utworu brawa były jak najbardziej zasłużone!
Kolejny na liście był (jak to powiedział M. Duda: "hicior") spokojny dość "Loose Heart". I znów - pełne wyczucie, finezja i profesjonalizm. Zaraz potem - następny szerzej znany utwór, czyli "Conceiving You", tym razem, po bardzo emocjonalnie wykonanym "Loose Heart", wypadł trochę beznamiętnie i przyciężkawo, ale moze to tylko nasze wrażenie...
Tuż po nim przyszedł czas na intstrumentalną kompozycję, mianowicie na "Reality Dream III" - zagrany dość szybko, sprawnie, ale stracił trochę na swojej oryginalnej lekkości, brzmienie się też za bardzo zlało. Następnie Riverside wykonał "Dance With The Shadow" - utwór ten rozpoczął się dłuższą niż na płycie partią klawiszy, które być może były zbyt mocno "schowane". Niestety, znowu nadmierne oklaski i okrzyki rozemocjonowanych fanów w pierwszych rzędach nie pozwoliły na skupienie, ale wokalista cierpliwie odczekał i po paru taktach kontynuował śpiewanie, za co mu chwała.
Ostatnim programowym utworem był "The Curtain Falls" - zespół poświęcił go, zmarłemu dzień wcześniej, Markowi Grechucie i - trzeba przyznać - był to wzruszający akcent wieczoru. Ale wydawało się, że część publiczności znów jakby nie wyczuła tego niuansu, widać to było nawet po paniach barmankach, które wyglądały na znudzone albo udawały syreny na wietrze wentylatora - i gdzież w tym wszystkim odnaleźć prawdziwy sens muzki, skupienie jakie się jej należy?
Część podstawowa koncertu na tym została zakończona, ale pojawienie się bisów było raczej do przewidzenia. Na pierwszy nadprogramowy utwór Riverside wybrał "The Same River" - zagrany ciężko i szybko. Kolejny bis okazał się być ostatnim - zespół zaserwował fanom instrumentalną ucztę dźwiękową w postaci "Reality Dream II" - na początku niej zaś - improwizację rodem z Primus (perfekcja w grze basu). Na uwagę zasługuje tu gra wszystkich członków kapeli, choć duże wrażenie wywierała gra Michała Łapaja na klawiszach - brzmiały one niezwykle przestrzennie. Widać było pasję, z jaką chłopaki wydają z instrumentów każdy ton.
Jeszcze tylko prezentacja każdego z muzyków i owacje publiki na stojąco. Koncert zakończył się niemal punktualnie o godzinie 23. I niestety, trzeba było opuścić klub, na szczęście jednak z poczuciem muzycznego spełnienia. Już czekamy na kolejne koncerty obydwu zespołów i oczywiście na nowe płyty!
Harlequin : A ja powiem tak: mnie sie relacja podoba, kazdy ma prawo do wyrazania swoic...
Samurai : To Wy sie tu wymądrzajcie dalej czy słowo x pasuje do zdania y czy nie a...
minawi : Ależ ja się nie obrażam, tylko nie ze wszystkim zgadzam :]