Dawno temu, mniej więcej na przełomie roku 2003 i 2004 mój przyjaciel polecił mi z czystym sercem, jak on to powiedział, polską Anathemę. Było to niejako w rewanżu, ponieważ jakiś czas wcześniej ja zareklamowałem mu muzę jaką tworzą bracia Cavanagh. Jako, że zarówno on jak i ja cały czas szukamy i przez to szukanie staramy się poznawać i zarazem poszerzać swoja muzyczną wiedzę, na Riverside prędzej czy później bym trafił. Na moje szczęście stało się to wcześniej i jako, że twórczość warszawiaków przypadła mi do gustu od razu, nabyłem ich debiut.
Kolejnym plusem w poznawaniu twórczości zespołu był koncert, na który się oczywiście wybrałem (dzięki Robert). Ten niezapomniany wieczór spędziłem w nieistniejącym już wrocławskim klubie Diabolique (kilka dobrych gigów tam było). Z tego co pamiętam klub był mały, a co za tym idzie konsolidacja dźwięku bardzo duża, przez co Riverside brzmiał o wiele ostrzej niż na debiucie, bo właśnie numery z debiutu całkowicie zdominowały tamtejszą setlistę. Patrząc z perspektywy czasu w mojej kolekcji znajduje się płytowy rarytas (niestety), albowiem udało mi się tamtego pamiętnego wieczoru zdobyć autografy Riverside z nieżyjącym już Piotrem Grudzinskim w składzie.
Od tamtego czasu zespół ze stolicy jako jeden z kilku zespołów z naszego kraju wypłynął na szerokie wody. Wydał wiele ciekawych płyt, jedne lepsze, drugie trochę mniej, jednakże nigdy nie zszedł poniżej pewnego poziomu (jednak debiutu nigdy nie pobili moim zdaniem). Sukces gonił sukces, co mnie jako fana bardzo cieszyło, aż nadszedł rok 2016, w którym to Panowie mieli ruszyć na trasę promującą ich wtedy najnowsze wydawnictwo "Love, Fear And The Time Machine", kiedy to jak wtajemniczeni wiedzą na zespół spadło wielkie nieszczęście. Owym nieszczęściem była oczywiście śmierć wspomnianego wyżej Piotra Grudzińskiego, który był w zespole od początku i był jakże ważnym członkiem zespołu. Nikt nie był przygotowany na takie przykre zdarzenie, bo jakże mógłby być. Śmierć nastąpiła nagle i niespodziewanie.
Decyzja pozostałych członków Riverside nie mogła być inna, jak odwołanie całej trasy. W tym przypadku, kiedy traci się przyjaciela człowiek jest rozdarty, jego głowę wypełnia pustka, żal i tak wielki smutek, że o graniu żadnej trasy mowy być nie może. Mariuszowi Dudzie i spółce pozbieranie do kupy zajęło niemal rok. Przez ten czas przemyśleń doszli do wniosku, że mimo tak wielkiej tragedii jaka spotkała zespół należy stąpać dalej po tym ziemskim padole, gdyż radość tworzenia i grania muzyki na żywo nadal drzemie w ich umysłach.
Efektem tych trafnych rozważań nad sensem życia jest trasa, w ramach której odbył się koncert w nowopowstałym Centrum Koncertowym A2 we Wrocławiu. Dobrze, a nawet bardzo dobrze się stało, że po tym jak legendarny klub Alibi oraz Eter zakończyły działalność ktoś wpadł na pomysł zrobienia właśnie takiego miejsca. Dzięki temu działaniu Wrocław nie wypadnie z muzycznej mapy Polski, jeśli chodzi o tego typu wydarzenia, jak chociażby koncert Riverside.
"Towards The Blue Horizon" - taką właśnie nazwę nosi ten tour, który zakończy się w Krakowie koncertem 30 maja w klubie Łaźnia Nowa. Warszawiacy na tę trasę zaprosili bardzo, ależ to bardzo ciekawych wykonawców. Pierwszym z nich jest pochodzący z Gdańska Sound Like The End Of The World tworzący post/rockową muzykę instrumentalną. Kwintet z Pomorza ma swoim koncie już dwa długogrające krążki: wydany w 2014 "Stages Of Disslusion" oraz najnowsze swoje wydawnictwo z tego roku pt. "Stories".
Grupą, której przypadł zaszczyt zagrania tuż przed gwiazdą wieczoru, był Lion Shepherd również pochodzący ze stolicy. Zespół założony przez Kamila Haidara oraz Mateusza Owczarka reprezentuje dość ciekawy nurt muzyczny, albowiem ich twórczość to rock progresywny połączony z elementami psychodeli dodatkowo wzbogacony brzmieniami etnicznymi. Faktami wartymi uwagi jeśli chodzi o Lion Shepherd jest to, że panowie nie są muzycznymi nowicjuszami, ponieważ wspomniana wyżej dwójka tworzyła kiedyś zespół Maqama, to raz, a dwa, że lada moment, dokładnie 26 maja na półki sklepowe trafi ich najnowszy krążek "Heat", który to będzie następcą wydanego w 2015 roku debiutu "Hiraeth", zbierającego jakże znakomite recenzje.
W takim to właśnie towarzystwie Riverside wyruszył w trasę, podczas trwania której na koncerty przychodziła bardzo duża liczba fanów kochających dźwięki nieprzeciętne, można by tu zaryzykować stwierdzenie, że była i jest to muzyka z innego wymiaru.
Miałem nieodparte wrażenie, że jakość muzyczna supportów będzie naprawdę znakomita i nie myliłem się. Powiem szczerze, że nie zagłębiałem się w muzykę jaką prezentuje Sounds... i Lion Shepherd. Szedłem na opisywany gig z nieznajomością ich twórczości - w tym przypadku zaufałem Mariuszowi Dudzie i spółce odnośnie wyboru bandów mających rozgrzać publikę przed ich występem.
Sounds Like The End... zaprezentowali się bardzo dojrzale. Cały czas, jaki mieli do swojej dyspozycji został należycie zagospodarowany. Jak pisałem wcześniej panowie z Gdańska grają muzykę instrumentalną bez jakiegokolwiek wokalu, ponieważ ów wokal jest tutaj całkowicie niepotrzebny. Tak w skrócie można opisać występ chłopaków z Gdańska. Kawał dobrej muzycznej roboty, bardzo dobry występ.
To co dobre, szybko się kończy powiadają, jednakże w tym przypadku dobre zostało zamienione na równie dobre (nie powiem, że lepsze). Lion Shepherd, bo o tym zespole będzie mowa zaprezentował publiczności muzykę nieco inną od poprzedników, wszak oprócz instrumentów nazwijmy to tradycyjnych, takich jak gitara czy perkusja, można usłyszeć arabską lutnię, perski santur, a to wszystko za sprawą muzyków pochodzenia arabskiego czy perskiego. Muzyka jaką zaprezentował nam Lion Shepherd do banalnych nie należy. Jest to muzyka, w którą słuchacz musi się wczuć i aby ją słyszeć musi zrozumieć jej głębię. Ci, którym było dane tamtego wieczoru wczuć się w klimat jaki zafundowali Kamil, Michał i reszta zespołu, doświadczyli czegoś naprawdę niezwykłego. Na koncerty tego typu muzyki raczej nie trafiają ludzie przypadkowi i z tego co widziałem tak było i tym razem. Miałem niebywała okazję uczestniczyć w muzycznym misterium, które zapamiętam na długo i co tu dużo mówić, czekam niecierpliwie na kolejny występ we Wrocławiu.
W końcu po długim okresie oczekiwania (spędzonym jakże znakomicie) na deskach A2 pojawiła się (piszę bez wyolbrzymiania) światowa gwiazda sceny - Riverside. Mariusz Duda nie krył radości z powodu tak licznie zgromadzonej publiczności. Jestem pewien, że ci ludzie właśnie w zdecydowanej większości pojawiliby się na trasie planowanej na zeszłoroczny kwiecień (z tego co pamiętam koncert miał się odbyć w Zaklętych Rewirach). Nie dla kogo innego, ale dla fanów zespół gra dalej pod tym, a nie innym szyldem. Tego by chciał Piotr - tym myśleniem kierowali się muzycy Riverside i dlatego właśnie kontynuują swoją muzyczną podróż, która, mam nadzieję, nieprędko się zakończy. Zespół powstał niczym feniks z popiołów, czego bezapelacyjnym dowodem jest ta właśnie trasa. Podczas trwania koncertu królowały kompozycje z dwóch ostatnich studyjnych płyt Warszawiaków, czyli "Shrine Of New Generation Slaves" (2013) oraz "Love, Fear And The Time Machine" (2015), gdyż oba albumy były reprezentowane przez 8 kawałków, po 4 na każdy tym, że utwór Coda został wykonany w dwóch różnych aranżacjach). "Second Life Sydrome" (2005) mógł poszczycić się trzema numerami, natomiast "Rapid Eye Movement" (2007) tylko jednym. Tutaj, pomimo swojego bardzo pozytywnego nastawienia do Riverside było mi i jest nadal bardzo przykro, że podczas tych wspaniałych dwóch godzin zabrakło choćby 2 kompozycji z pierwszej ich płyty i zarazem najlepszej "Out Of Myself" (2003). Moim zdaniem numery takie jak "The Same River" czy "In Two Minds" powinny znaleźć się na każdej setliście zespołu. Przez takie niedopatrzenie ocena końcowa będzie niższa, ale o tym za chwilę. Nie mówię, że wybór jakiego dokonano był zły, jednakże gdyby koncert był o te 20 minut dłuższy, nic by się nie stało. Tak czy siak czuję koncertowe niespełnienie.
Ludzie - zespół, zespół – ludzie, na tej płaszczyźnie czułem wyraźnie połączenie. Dla muzyka doświadczonego, jakim bez wątpienia jest Mariusz Duda, było to bardzo, ależ to bardzo ważne. Czuł i okazywał to nie raz podczas trwania gigu, że bez wsparcia fanów nic by z tego nie było, a Riverside odwdzięczył się tym, czym mógł najlepiej, czyli znakomitą muzyką.
Setlista na wrocławski koncert przedstawiała się następująco:
01. Coda
02. Second Life Syndrome
03. Conceiving You
04. Caterpillar And The Barbed Wire
05. The Depth Of Self-Delusion
06. Lost (Why Should I Be Frightened By A Hat?)
07. 02 Panic Room
08. Saturate Me
09. Escalator Shrine
10. Before
Bisy:
11. Towards The Blue Horizon
12. Coda (wykonanie alternatywne)
Jak to często bywa, lider zespołu przedstawia po kolei jego członków. Nie inaczej było tym razem, jednakże ten raz jakże różnił się od innych występów, albowiem zamiast tragicznie zmarłego Piotra Grudzińskiego przedstawiono Macieja Mellera. Jestem niezmiernie ciekaw co pokaże Riverside z nowym muzykiem w składzie w następnych latach istnienia.
Jak to mam w zwyczaju, zbieram autografy na moich płytach, które było mi dane zdobyć na przestrzeni iluś tam lat. Perełką w mojej kolekcji jest pierwsze wydawnictwo Riverside z pierwszego tłoczenia z podpisami jego członków. Idąc na opisywany gig, oprócz wkładek do podpisu wziąłem ów egzemplarz ze sobą, aby przypomnieć chłopakom jak to kiedyś było. Upragnione podpisy oczywiście zdobyłem. Stało się to w okolicznościach jakże sympatycznych, albowiem cały Riverside zachował się bardzo sympatycznie wobec tych, którym chciało się te kilka chwil po koncercie na nich zaczekać. Wspólne fotki, wspomniane podpisy i oczywiście zamienienie kilku słów wywarło niezapomniane wrażenie. O to właśnie chodzi moi Państwo - o kontakt z fanami, bez których każdy szanujący się zespół istnieć nie może (w pełni). Podczas po-koncertowego spotkania, że tak to nazwę można było spotkać również chłopaków z Lion Shepherd - fajnie. Pełny profesjonalizm.
Reasumując - nowo powstałe miejsce koncertowe A2 w pełnie spełniło moje wymagania odnośnie dźwięku - kawał dobrej roboty, co tu dużo mówić. Każdy instrument każdego z zespołów było słychać doskonale. Co do samych występów, jak już wspomniałem wyżej, każdy z nich był wyjątkowy na swój sposób. Należy mieć nadzieję na kolejne koncerty zespołów, reprezentujących tak znakomity poziom muzyczno/wykonawczy.
Organizator: Core-poration.
Ocena szkolna: 4+ (sorki chłopaki, zbyt duży sentyment do jedynki mam).