Rock progresywny zazwyczaj kojarzony jest z początkiem lat 70-tych. Wtedy to tez powstawały największe dzieła gatunku, będące punktem odniesienia dla innych artystów w kolejnych latach. Pink Floyd zaczynał jednak nieco wcześniej niż inni koledzy i to zaczynał od grania czegoś, z czym raczej nie jest on kojarzony.
"Piper At The Gates Of Dawn" to debiutancki album Brytyjczyków. I na
wejściu powiem, że muzycznie znacznie odbiega od tego, co zespół będzie
tworzyć w kolejnych latach. Można to nazwać rockiem progresywnym, ale
chyba bliżej tej muzyce do… rocka psychodelicznego. Paradoksalnie jest
to chyba najbardziej żywy i dynamiczny album Floydów. Dostaliśmy 11
utworów, z czego najdłuższy ledwo przekracza cztery minuty.
Pobrzmiewają tu gdzieś echa The Beatles, ale kto wtedy nie wzorował się
na kwartecie z Liverpoolu. Pink Floyd ze swoją muzyką poszedł
oczywiście znacznie dalej niż Lennon i spółka i stworzył muzykę
bardziej ambitną. Mamy więc tu sporo szybkich temp, sporo hammondów i
mnóstwo "zgrzytów" brzmieniowych kreujących odrobinę schizofreniczny
klimat. Możnaby rzec, że wiele z tych dźwięków to luźna improwizacja,
będąca podwaliną pod King Crimson, ale tutaj wpływów jazzu raczej nie
znajdziemy. Kontrastem do tego typu dźwięków są iście beatlesowe
melodie - melodyjne i wpadające w ucho, stanowiące zaprzeczenie
zawartości muzycznej.Debiut Pink Floyd jest więc albumem bardzo udanym, ale na pewno nie reprezentatywnym. W zasadzie, gdyby ktoś mi nie powiedział, ze to PF, to w życiu bym się tego nie domyślił. Tutaj zespół gra po prostu coś zupełnie innego, zdecydowanie bardziej osadzonego w modnym wówczas psychodelic rocku. Warto jednak poznać tą płytę, gdyż to jest ciekawa muzyka, a zarazem jeden z lepszych krążków zespołu.
Tracklista:
01. Astronomy Domine
02. Lucifer Sam
03. Matilda Mother
04. Flaming
05. Pow R. Toc H.
06. Take Up Thy Stethoscope And Walk
07 Interstellar Overdrive
08. The Gnome
09. Chapter 24
10. Scarecrow
11. Bike
Wydawca: Capitol/EMI Records (1967)