Otworzyły się oczy i bramy, otworzyły się nadzieje.
Biały dywan mgły prowadził i wskazywał drogę. Potem była cisza, krzyk i szepty.
Pytania.
Tylko jedno istnienie, tylko jedno ocalić - szeptała.
Rozdźwięczał gdzieś w oddali drapieżny, pogardliwy śmiech.
Coś przywarło do jej ramienia. Coś obślizgłego i mokrego natarło na nią całym
swoim ciałem i klapnęło zębiskami. Trzęsąc się w spazmach powoli chłeptało jej
krew z przegubu lewej dłoni.
Omdlewała. Cicho, w spokoju, oddaniu.
Obudziło ja bzyczenie much, nieznośne lawirowanie tysięcy, a może milionów
owadów.
Za ciemno było, by mogła cokolwiek dojrzeć, a jednak zdawało jej się, że widzi
niedaleko czerwony, wielki i barczysty cień.
Wstała. Zdawało się, że ciemność da się chwycić i zabrać do kieszeni, tak była
gęsta.
Odchrząknęła cicho i poprawiła szatę.
- Przychodzę, aby zawrzeć umowę
- Z kim - zagrzmiało tuż jakby nad jej uchem.
Kątem oka złowiła za swoim ramieniem, mocny połysk purpury i bzyczące roje much
naokoło.
- Z tobą, panie - uklękła - tam gdzie słońce nie spogląda, gdzie kamienie
topnieją pod twoim majestatem. Tu składam hołd Tobie, panie i poprzysięgam
wieczną służbę. W zamian oczekuję tylko jedno ożywione i odratowane istnienie.
- Służbę przysięgasz…a konkretniej cóż mi możesz dać?
- Nie mam - oblizała wargi niespokojnie - krainy miodem płynącej, lasem
ozdobionej, szczękiem miecza i topora dumnej a bitnej. Nie mam pól rodzących
maki ukrwione, nie mam skarbca złotem błyszczącego.
Nie mam silnych poddanych, nie mam nawet przyjaciół.
Pola i bagna, lasy i wzgórza, po północ i od południa, moje krainy spalone,
nieżyzne i trupami odziane, nie mają skarbów ni sprzymierzeńców. Ni chwały.
- Cóż więc, poza klęską, oddać mi możesz? Wszak klęska rozkoszą dla mych
królestw, jednak nie mało jej dotykiem sam utworzyć mogę. Cóż więc, cóż mi
dasz?
Biła się jeszcze przez chwile z myślami. Z sumieniem i z nowym, dziwnym,
obślizgłym strachem.
Ale przecież było już za późno, aby uciec, aby zaprzestać. Najzwyczajniej nie
było nawet jak uciec.
Muszę - pomyślała - przecież nie raz próbowałam, bogom przysięgałam, dobru się
kłaniałam.
Światło mnie okłamało, nie pomogło, nie spełniło danej obietnicy.
Zgryzoty warte są te wszystkie dobra i cnoty - podnosiła się na duchu w myślach
- niech spłonieją wszystkie zakłamane, udawane świętości.
Marne.
Może tu, gdzie brak niewinności, może tu mnie ktoś wysłucha.
Wywiąże się z danej przysięgi, pomoże.
- Życie, duszę i ciało - rzekła
Dłoń wyciągnęła się w jej stronę. Wielka, z kroplami ściekającej cieczy,
kroplami głośno roztrzaskującymi się na równej, wygładzonej podłodze, tworząc
długie echo.
Drżącymi wargami przybliżała się do ogromnego sygnetu na palcu istoty, na którą
nie wolno było spoglądać.
Upieczętowała umowę pocałunkiem w dłoń, mokrą od krwi ofiar i okrążoną muchami.
* * *
Wspomnienia,
nie pamiętała ich, rwąc skórę z piersi rozczapieżonymi paznokciami pamiętała
tylko, że coś
straciła
to tylko sprawiało, że wgryzała się w własne ciało jak szalona, jak zwierz, jak
opętana.
Zdziwiona, że jednak nie umiera, zaprzestała.
Coś ją wykorzystało,
mordowała, jak jej kazało, a potem to, co obiecało, ostatnie co mogło być
prawdą i co dotrzymać jej mogło, choć starożytne i złe, obiecało, zdawało się -
rozumiało.
To coś zniszczyło ostatnie, ostatnie kości, które miało do życia obudzić, a
potem jak szmaciana lalkę wyrzuciło ją
nagą do popiołu jaki pozostał
po jedynej istotce, której chciała wrócić życie,
więc pękła, i pękły obowiązki w jej pamięci i nie wiedziała, czym lub kim były
te już zniszczone resztki, pamiętała jedynie, że te kości, że
ona
je kochała
* * *
TROCINY,KTÓRE ŁYKAŁA DUSIŁY I SZOROWAŁY GARDŁO.
CZUŁA, ŻE ZWRÓCI ZA CHWILĘ, I PO CHWILI FAKTYCZNIE ZATRZĘSŁA SIĘ W ODRUCHU
WYMIOTNYM.
Wciśnięta twarzą w kupę trocin próbowała oddychać, co sprawiało, że tylko
łykała własne wymiociny.
Nie było tchu, żeby krzyczeć. Przed oczami migotały czarne plamy, coraz więcej
pojawiało się i ostatecznie zakryło wszystko co widziała...choć przecież
widziała tylko trociny.
Płuca coraz bardziej bolały, w głowie kołatało. I wtedy puścił ją.
Kopnął jeszcze ostatni raz i uciekł.
Bolało, to jednak bez znaczenia, gdyż wiedziała, że i tak przeżyje.
Na przekór światu. Tylko po to, a może "aż" po to.
To co powinno być jej twarzą uniosło się powoli, wypluło gęstą maź z wymiocin,
trocin i krwi i odetchnęło.
Wydłużone za pomocą żyletki usta, zaznaczając się szeroką blizną z obu stron,
aż do uszów, nie uśmiechały się. Nigdy się nie uśmiechały. Nie miały powodu.
- Czy ty nigdy nie zdechniesz?!-
Odwróciła się. Wrócił.
Nie powinna była się dziwić, przecież on zawsze wracał.
Od około dwudziestu lat, bezskutecznie lecz uparcie próbowali się nawzajem
pozabijać. On ją i ona jego.
ON, Aegnor, żywioł ognia. Demon. Wróg.
Ale teraz, gdy umarło jej już ostatnie umierające, i ostatnie kosmyki
zniszczenia pożarły jedno,
jedyne pragnienie, którego nawet nie mogła spamiętać, nie liczył się nawet jej
największy wróg. Nie chciała wygrać, nie broniła się nawet, była obojętna na
wszystko.
Być może czuła, lecz sama nie wiedziała co.
Nie mogła tylko umrzeć, jej organizm regenerował się sam, za szybko by nawet
zauważyć chwile temu zadane, śmiertelne rany.
Nie była już śmiertelna.
Bramy spoczynku widniały przed nią - zatrzaśnięte.
- Zdechniesz w końcu, czarcie? - powtórzył Aegnor podchodząc bliżej.
Umazany, brudny i śmierdzący.
Nic nie znaczący. Mogący umrzeć.
Teraz już jednak nic nie ważny, podszedł jeszcze bliżej i rozorał jej twarz
ostrzem.
Krew spod jej czoła zasyczała, i trysnęła wprost na jego stalową zbroję, która
natychmiast poczęła się kurczyć i stapiać.
Poderwał się donośny, dziki krzyk, zdający się nie kończyć.
Zdesperowany Aegnor próbował ściągnąć napierśnik, lecz było już za późno.
Jej krew wrzała jak gorąca smoła i przebiła się do jego ciała.
Trzytysięczna dusza zakwiliła, zaskrzeczała i zamarła, tuż pod jej stopami.
Potęga, z którą walczyła dziesiątki lat teraz leżała poskręcana i skwiercząca
niczym kupa starych szmat.
Żywiołak ognia nie poruszał się już.
Śmierć bez znaczenia.
Kiedyś, była kimś takim jak on, lecz o wiele słabszym, gdyż była żywiołem wody.
Kiedyś, gdy strudzona spoczywała w śnie, w jeziorze, wielkim i czyściutkim, ten
demon wypalił do cna całą jej krainę pozostawiając tylko wody i istoty w niej
bytujące przy życiu. Znienawidziła go, za krew martwych, istot z jej lasów i
gajów i pragnęła jego bólu. Jego poddani i bliscy umierali powoli pod
morderczymi ramionami jej rzeki, którą rzucała na ich oblicza, tak, że nie
mogli wypłynąć jak i nie mogli szybko umrzeć.
* * *
Po sprzedaniu duszy Belzebubowi, przeistoczyła się w coś więcej niż żywioł.
Krople, z płaszczy starego władcy skapały do jej ust, a potem wypełniły jej
ciało, zmieszały się z jej własną krwią.
Skwiercząc, włókna jej mięśni łamały się i mutowały.
Ona. Pół - bogini.
Jej wody, niegdyś żywe i urodziwie, rwane prądami zamarły, w lód się spowiły.
Zamarzło,
krople w locie, gdy spojrzała, w kryształki lodu się przeistaczały i z
trzaskiem o podłoże rozbijały tysiącami blasków.
Szkło, jak morze, pod jej stopami, gdyby zechciała, wyrosło by.
Ale nie chciała.
Nieśmiertelność i potęga smakowały gorzko. Bo czego panią była? Co posiadała?
Czym władała?
Władczyni, wielka, nieśmiertelna, władczyni niczego...
Niepamięć budziła ją, łapiąc oddech pytała siebie samą o czym, tak ważnym
zapomniała...
coś, co kochała? Czyżby?
Kostką lodu była.
Śniegiem, zimnem...rozczarowaniem...nie mogłaby przecież.
Już.
Musztarda : Nie cierpię tego. Masakra. Grrrrr