Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Opowiadania :

Klucze

Wyszedł z domu. Po schodach w dół szarej, obskurnej klatki, w dół wokół ciemności nieodpartej, nierozświetlonej nawet pomarańczowym światłem zacinającej się żarówki… Przywykł dawno do takiej scenerii, nie robiła więc ona na nim żadnego wrażenia. Popchnął z rozmachem metalowe drzwi i wchłonęła go mroźna, lepka mgła zmieszana, jak zawsze o tej porze roku, z dymem kominów, sadzą i stęchlizną. Panowała cisza, tylko gdzieś w górze unosił się smętny dźwięk wiolonczeli, a może to były skrzypce?
Zatrzymał się przed ulicą przemokniętą i ubraną w liście. Gdy szedł, przyklejały się one do jego ciężkich butów, jedyne towarzyszki podjętej podróży, pozornie bez celu…Nie wiedział, czy dane mu iść w stronę miasta, gdzie dzikość samochodów, neonów i zgrzytu tramwajów wbijała się w spokój duszy, czy też w stronę peryferii, gdzie poszczekiwały psy, okna domów głucho patrzyły zza zapuszczonych ogrodów, a furtki odpychały brzęczącym żelastwem. A może zawrócić? Do mieszkania, które umierało na sobie tylko znaną chorobę, które widziało tak wiele, że pomarszczyło się na ścianach i pękało z bólu linią krętą na suficie? Do starych, krzywych, wilgotnych mebli, do kuchni bez okna z obtłuszczoną kuchenką, wiecznie pustą lodówką? Do łóżka wciąż pustego jak rozsypane koło niego butelki niczym dywan ze szkła? I do przykrytego nieśmiertelnym kurzem pianina, przy którego dźwiękach tylko raz był szczęśliwy? Nie…nie było celu tam wracać. Nie było kwiatów, które można by podlać. Nie było balkonu, na który można by wyjść ku wschodzącemu słońcu. Przede wszystkim nie było dla kogo… Bury kot już dawno go opuścił, jakby przepowiadając mu nieskończoną samotność.
Szedł tak w milczeniu, zmarznięte dłonie w kieszeni płaszcza odnalazły klucze. Nie zamknął drzwi, może i dobrze. I tak nie potrzebuje już tego, co zostawił za sobą. Zamachnął się i rzucił klucze w listowie. Jakiż ciężar spadł z serca. Przyspieszył kroku. Nierówny chodnik wiódł go jednak w stronę miasta. Powoli mijały go ludzkie kształty zagłębione w miękkość szali i wysokich kołnierzy. Autobusy we mgle wyglądały wszystkie jednakowo, wielkie jeżdżące paczki pełne anonimowej tłuszczy, zaparowanymi oczyma świeciły po drogowych słupach.
Nie wiedział, czy późna już pora, ale właśnie wyjaśnił mu to ostatni dzienny tramwaj, który minął go jakby z obojętnością, zaskrzypiał na zakręcie i zniknął we mgle. „Trzeba iść dalej” – pomyślał. Przystanął jednak zupełnie przypadkiem przed jedną z tych licznych podejrzanych knajp w mieście, gdzie trzeba mieć oczy dookoła głowy, żeby nie zachłysnąć się tą duszną atmosferą niewyartykułowanych pytań, żądz i niedomówień. Przy barze po prawej stronie siedziała kobieta niewiadomego wieku. Jedna z tych, które nigdy nie były młode i nie będą nigdy stare. Jej rysy nie zdradzały nic poza ignorancją wobec świata. Pochylała się nad prawie pustym już kieliszkiem i patrzyła we własne w nim odbicie.
Nie wiedział, dlaczego podszedł właśnie tam. Usiadł obok, nie pytając nikogo o zgodę. Za parę ostatnich złotych, które zapleniły mu się dziwnym trafem w portfelu, zamówił jakiegoś podrzędnego drinka. Opasły, wyłysiały barman przetoczył się do niego i nic nie mówiąc zgarnął monety z lady, zostawiając w tym miejscu szklankę jakiejś niezidentyfikowanej cieczy.
Pociągnął łyk - alkohol miał gorzki smak, drażnił mu podniebienie, ale mimo to łagodził pustkę. Siedząca obok kobieta o mysich, splątanych włosach nagle się odwróciła. Jej twarz byłą taka nijaka… Ale oczy…oczy były wyraziste i pełne żalu. A może to nie był żal? Chyba nie, bo ni stąd ni zowąd kobieta ta wyrwała mu z dłoni szklankę i rzuciła nią o podłogę. Jej oczy…ich czerwień poraziła go doszczętnie, nie były ludzkie, otwierały się w nich jakieś egzotyczne wymiary, niepojęte i przede wszystkim…złe. Czuł to bijące od niej zło całym sobą, gdy trzymając go za rękę biegła do toalety. Był w szoku, nie wiedział czy to skutek tego szemranego drinka, czy to jakaś jego chora paranoja… Czuł na sobie jej śliskie włosy, a blade usta dławiły go; coraz mniej powietrza, coraz mniej i mniej… Zatapiał się sam w sobie, nie czuł właściwie nic oprócz wpełzającego do jego płuc powietrza, które nie było jego, nie było nawet powietrzem, a raczej strukturą jakichś piekielnych macek, wżynających się głęboko…w duszę?
Zamknął oczy. Nie chciał być świadkiem swojego upadku.
Nie wiedział, jak to się stało. Obudził go jakiś staruszek na przystanku. Chciał trochę drobnych. On jednak nawet go nie zauważył, podniósł wprawdzie zbolałe, opuchnięte powieki, ale pierwsze, co ujrzał, to leżący na ziemi nieopodal pęk kluczy. Wstał pomału, gdyż ból kręgosłupa niespodziewanie dał mu się we znaki, podszedł do pobliskiej kałuży i wyjął z niej znalezisko. Trzy klucze, z breloczkiem w kształcie celtyckiego krzyża, z wyrytym napisem „commisero”…
Wszedł do mieszkania. Było takie, jakim je zostawił wczoraj. Podszedł do okna, zasłoniętego grubą, zakurzoną kotarą o barwie czerwonego wina. Zdecydowanym ruchem zerwał ją i otworzył okno na oścież. Listopadowy, zimny wiatr wdarł się do pokoju, strącając śmieci z pianina. Spojrzał na zapomniany instrument. Usiadł przy nim i czule pogładził po zardzewiałych złoceniach. Klawisze były zżółknięte, ale wydały ciepłe, kojące brzmienie. Jak gdyby nigdy nic, zaczął grać, co tylko przyszło mu do głowy. Trwał tak w tym muzycznym uniesieniu, dopóki zjadliwy dźwięk dzwonka do drzwi nie przerwał mu tego zapomnienia.
Zamknął pianino, zerknął przez wizjer. Zamazany obraz nie powiedział mu nic o osobie stojącej po drugiej stronie. Zmuszony był zaryzykować otwarcie. Zobaczył TĘ kobietę. Oczy miała szare, blade usta i śliskie włosy. Powiedziała tylko:
- Nie wiedziałam, że wrócisz…
Komentarze
nomay : Interesujące...zaiste... Choć wstęp rozbudowany, akcja rozpoczyna...
czuczaczek : Hmm... A mnie się podoba ta "niedokończona" pointa :)
kontragekon : Moim zdaniem opowiadanie byłoby lepsze, gdyby zniknęła z niego połow...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły