Już wychodziłem z domu, już byłem na dobrej drodze, żeby sobie na luzie zdążyć na koncert, a tu telefon od klienta i musiałem wrócić do roboty. No tak, przecież dzwonił, że będzie i zapomniałem mu powiedzieć, że dzisiaj wychodzę wcześniej. Głupia sprawa, nie mogłem go olać, musiałem wrócić. I chociaż sprawę załatwiliśmy szybko, to zanim dotelepałem się do Progresji Aborted już skoczyło swój występ.
W kiblu przy pisuarach, sąsiad zagaduje do mnie:, „Ale zajebali bez wokalisty, co?” Ja mówię: „Nie wiem, spóźniłem się. Jak to bez wokalisty?”. Okazało się, że Svencho z powodów osobistych musiał wrócić do domu, ale zespół, mimo to, postanowił zagrać. Jednym się podobało, innym nie, bo na papierosie z kolei słyszałem mniej entuzjastyczne opinie. Niestety ja nie mogę przybliżyć klimatu tego koncertu i pozostało mi oczekiwanie na następnych wykonawców. W międzyczasie odwiedziłem stoiska, gdzie zaopatrzyłem się w ostatni album Kataklysm. Z przekonaniem dobrze zainwestowanych 60-ciu złotych poszedłem na salę żeby zobaczyć od początku Septicflesh.
Ci mieli jeszcze małą scenę i swoją perkusję musieli zmieścić przed zasłoniętym zestawem gwiazdy wieczoru. Ludzi pod barierkami i w dalszych rzędach zebrało się sporo i od początku wszyscy podrygiwali i machali głowami, choć na pogosa trzeba było poczekać kilka piosenek. Zaczęli od „War In Heaven"; czyli utworu otwierającego ich ostatnią płytę. Zresztą repertuar z „Titan” stanowił większość występu, więc były jeszcze: „Order Of Dracul”, „Prototype” i na koniec „Prometheus”. Miejsca starczyło jeszcze na dwa utwory z „Communion” i jeden z „The Great Mass”.
Przez cały czas Spiros utrzymywał kontakt z publicznością, zachęcał do krzyczenia hej i do większego poruszenia na one, two, three. Ludzie podłapywali i dobrze się bawili, skandując również nazwę zespołu. Szczególnie na koniec, który nastąpił jakoś bardzo szybko.
W przerwie zamieniłem parę słów z Cymerem z Symbolical. Przedstawiłem się, powiedziałem, że dostałem od nich płytę i pisałem jej recenzję. Kojarzył, jego dziewczyna też, podobała im się, tak samo jak mi ich płyta, więc było sympatycznie.
Kataklysm, już z większą przestrzenia sceniczną, od początku miał bardzo dobre przyjęcie. Ludzie, rozgrzani już wcześniej, nie czekali na rozwinięcie i od początku solidnie się zakotłowało, w czym zresztą aktywnie uczestniczyłem praktycznie do samego końca. Oczywiście na tapecie było „Of Ghost And Gods”, ale niestety nie jestem w stanie przybliżyć repertuaru, bo nie znalazłem setlisty w internecie. Tak, tak, człowiek rzuca tymi tytułami, a to przecież wszystko jest ściągnięte. Na pewno Maurizio zapowiadał, że teraz cofamy się do bardzo starych czasów. Kiedyś zapamiętywałem, starałem się zrobić zdjęcie kartki z utworami, ale teraz się rozleniwiłem, bo i tak można sobie sprawdzić, a tu dupa.
Zamiast więc wyliczać tytuły kolejnych utworów mogę tylko napisać, że koncert był przedni, dobrze się bawiłem wirując cały czas w, w sumie skromnym, młynie. Towarzysze byli, podobnie do mnie, zaawansowani wiekowo, ale nie odpuszczało też dwóch małolatów, z czego jeden w koszulce Hemp Gru. Drugiego nawet tak poniosło, że w pewnym momencie złapał mnie wpół i chyba starał się wykonać mną jakiś rzut zapaśniczy, co generalnie wzbudziło moje rozbawienie. Dwa razy jednak znalazłem się na glebie i rano obudziłem się mocno poobijany, co oznacza tylko, że koncert się udał. Znowu minęło mi to jakoś szybko. W sumie nie byłem tam nawet trzech godzin. Na pewno jednak było warto.