Warszawska supergrupa Hellectricity nie miała być nazwą jednego albumu i jak się okazało nie jest. Wprawdzie po czterech latach, ale udało się wydać następcę „Salem Blood”. W tym czasie w zespole zaszła jedna zmiana i na basie Przemasa zastąpił Błarz z zespołu Joy Machine. Razem nagrali płytę „Odius, Vile, Nasty And Wicked”, która mogła nieco zaskoczyć spragnioną szatana gawiedź.
Przyznam szczerze, że nie od razu polubiłem się z tym materiałem. Przy pierwszych przesłuchaniach miałem wrażenie, że jest taki przytłumiony i bez odpowiedniej ostrości. Że jest to takie przybite i pozbawione mocy. I rzeczywiście Hellectricity ma pewną stonerową przykrywkę, a ich muzyka jest nieco stonowana i wyważona. To nie jest piekielny rajd na motocyklu, a raczej wymagająca większej uwagi sztuka. Taki heavy rock na poważnie. Dopiero po kilku razach człowiek dostrzega w całości wszystkie te gitarowe majstersztyki i zaczyna wczuwać się w pełne krasy i smaku kawałki. Wtedy też płyta zaczyna sprawiać wiele radości, choć w dalszym ciągu do tej muzyki nie pasuje mi żadne z określeń zawartych w tytule.
Zaczyna się bardzo podniośle intrem pasującym do okładki, a na pierwszy ogień idzie utwór „Last Dance With Mary Jane”, który właśnie wytwarza taką atmosferę zbytniego spokoju i opanowania. Nie wiem, może to po tym jaraniu? W każdym razie okazuje się, że mnóstwo tu wyśmienitej muzyki, zwłaszcza gitarowej, choć docenić należy też pracę perkusji oraz klawiszy, za które, gościnnie, odpowiedzialny jest Paweł Penksa. Każdy kolejny kawałek wnosi nowe emocje i pisząc te słowa nie mam już żadnych wątpliwości, że jest to płyta, którą naprawdę można się nacieszyć.
Jeżeli chodzi o przeboje to postawiłbym na „On The Verge Of Dusk” i „Up The River”. Pierwszy jest może nawet bardziej atmosferyczny i mało w nim energii, ale rozpływa się do melodyjnych wokaliz i rozkręca do szybkich solówek, do końca trzymając jednak swój ociężały i rozlazły klimat. Inaczej rzecz ma się z „Up The River”, który od początku jest wartki i rock and rollowy, co wraz ze swoim refrenem przywołuje na myśl Corruption. Na pewno też chciałbym zwrócić uwagę na zamykający całość „Lullaby For Two Suns”. Same gitary już robią tu znakomitą robotę, choć wraz z wokalem dopiero tworzy to idealną harmonię. To chyba moja ulubiona trójka z tej płyty.
Poza tym mamy retro rockowy „Songs Of The Sirens”, elektryzujący „The Squadron”, heavy metalowy „Path Of Brotherhood” i podszyty bluesowym pianiniem „Ready To Go”. Więcej bluesa znajdziemy też w „Underthow”, który jednak w dalszej części się rozkręca, a „Indefinite” cały jest wolniejszy i wypełniony klawiszami. „Abhorrence” z kolei jest rozciągnięty i bardziej ślamazarny, tak więc pod koniec zaczyna się więcej kombinowania. Pozostaje jeszcze „Mockery”, który, zgodnie z tytułem, może być jakąś parodią. Pojawiają się tam słowa: „I can’t get no satisfaction.”, ale niestety książeczka nie zawiera tekstów więc nie wyłapuję kontekstu.
Tak więc sporo tego i jest czego posłuchać. Płyta ukazała się już dawno, ale jeżeli ktoś jeszcze się z nią nie zapoznał to naprawdę warto. Spora dawka metalowego rock and rolla, wprawdzie nie na najwyższych obrotach, ale z głową, pomyślunkiem i umiejętnościami.
Tracklista:
01. No Man's Land
02. Last Dance With Mary Jane
03. Songs Of The Sirens
04. The Squadron
05. Ready To Go
06. On The Verge Of Dusk
07. Path Of Brotherhood
08. Undertow
09. Mockery
10. Indefinite
11. Up The River
12. Abhorrence
13. Lullaby For Two Suns
Wydawca: Hellectricity (2016)
Ocena szkolna: 5