Na film „Bitwa Warszawska 1920” czekałem z niecierpliwością. Bitwa, uznawana za 18-tą wśród najważniejszych w dziejach świata, a na pewno jedna z najistotniejszych w naszej historii to nie lada wyzwanie, ale liczyłem na to, że człowiek, który przeniósł na ekran z, moim zdaniem, niezwykle udanym skutkiem „Trylogię” Sienkiewicza, podoła temu zadaniu. Niestety, pomyliłem się. Film mnie zawiódł niemal pod każdym względem.
Zacznę od fabuły. Mamy „przeciętnego” żołnierza imieniem Jan, którzy przeżywa miłe chwile w towarzystwie Oli, swojej narzeczonej. Po ślubie, prosto spod ołtarza, wyrusza na wojnę, po czym trafia do niewoli. Ola, nie mogąc się doczekać wieści o mężu, znajduje w sobie siłę, aby nie czekać bezczynnie, lecz włączyć się do walki o odrodzoną ojczyznę.
Brzmi ładnie, ale ładnie nie jest. Przede wszystkim, Jan, grany przez Borysa Szyca, wydaje się być postacią drugoplanową. Odniosłem wrażenie, że Hoffman chciał stworzyć bohatera wojny na miarę Kmicica, a może nawet Skrzetuskiego, ale nie wyszło. Jan nie robi w zasadzie nic. Owszem, przechodzi na swój sposób cudowną przemianę, niczym Kmicic właśnie, ale skutków jej w zasadzie nie widzimy, bo jego postać ginie w cieniu swojej żony. Losy tej dwójki wydają się żywcem wyjęte z "Ogniem i mieczem” – mamy parę kochającą się na samym początku, kontakt między nimi urywa się, by ulec odnowieniu pod sam koniec. Ola przy tym wydaje się być znacznie dojrzalsza i mająca w sobie więcej odwagi i uczuć patriotycznych, niż jej mąż, jakby nie było, żołnierz. Uczucie młodych jest chyba dość płytkie – Ola rozpacza po stracie męża, by w pięć minut później z radosną miną chodzić po ulicy. Tutaj przyczepić się muszę do wszystkich bohaterów fikcyjnych: pojawiają się „na chwilę”, w kilku scenach, by zniknąć lub pojawić się później, znów na minutę. Można było nawiązać do „Trylogii” i stworzyć kompanię przyjaciół przechodzących wspólnie perypetie wojenne – zamiast tego mamy szereg postaci epizodycznych, których imion zapomniałem jeszcze w trakcie trwania filmu. Lepiej wypadły postaci drugoplanowe, a konkretnie – autentyczne. Daniel Olbrychski w roli Piłsudskiego jest wcale niezły, chociaż chcąc chyba uniknąć ograniczeń wiekowych, jego język i zachowanie są mocno złagodzone w stosunku do rzeczywistości.
Kolejna rzecz – szeroko pojęta oprawa. Pamiętacie scenę z „Potopu”, w której widzimy przemarsz wojsk szwedzkich? Widać było precyzję wykonania mundurów i wyposażenia. W „Bitwie Warszawskiej” tu również zdarzają się niedociągnięcia. Z jednej strony – kostiumom nie można zarzucić nic, ale z drugiej strony charakteryzacja pozostawia wiele do życzenia. Jakoś nie wierzę, że pielęgniarki w szpitalu polowym były uszminkowane, a żołnierze po tygodniach życia w okopach mieli wyprasowane mundury, byli ogoleni i zabrudzeni w sposób, jak zabrudzony jest każdy człowiek po zwykłym spacerze na miasto. „Dawnemu” Hoffmanowi takie wpadki się nie zdarzały…
Muszę też niestety powiedzieć, że najważniejsza poniekąd sprawa, czyli tytułowa bitwa, została potraktowana nieco po macoszemu, a to w dużej mierze z winy montażu, o którym niedługo wspomnę szerzej. Na ekranie widzimy wiele drobnych potyczek, w których „Cud nad Wisłą” niestety nieco ginie. Ot, pojawia się więcej sprzętu i tyle. Poza tym, jako mimo wszystko Ciechanowianina z pochodzenia, zabolało mnie pominięcie niezwykle ważnego faktu, a mianowicie zdobycie przez 203.Pulk Ułanów radiostacji stacjonującego w Ciechanowie właśnie sztabu 4. Armii sowieckiej. Ten drobny epizod przesądził o zwycięstwie Polaków, a tymczasem o tym wydarzeniu w filmie ani widu, ani słychu.
Kolejna rzecz to techniczna strona filmu. Niestety, tu również rozczarowanie. Efekty 3D są co prawda momentami widoczne, ale tylko, kiedy obraz jest nieruchomy i ukazane jest pomieszczenie. Wtedy widać głębię, owszem. Poza tym niestety efekt 3D ginie, a na domiar złego w scenach batalistycznych obraz miał tendencję do „rozjeżdżania się” na dwa obrazy składowe. Możliwe, że wina leży po stronie kina i że w IMAX-e byłoby lepiej, ale jakoś w to nie wierzę. Kolejna sprawa to fatalny montaż. Film składa się z szeregu krótkich scenek, przez co akcja przenosi się błyskawicznie z miejsca na miejsce, co nie dość, że dekoncentruje widza, to na dodatek sprawia, że fabuła wydaje się niedopracowana, a bohaterowie co i raz pojawiają się i znikają. Nie pozwala to ich polubić czy znienawidzić, a niektórych nawet zapamiętać.
Czy „Bitwa Warszawska” jest więc zupełnie nieudana? Niezupełnie, ma swoje zalety. Przede wszystkim bardzo wiarygodnie i prawdziwie przedstawiono postawę i mentalność Polaków i „Krasnojarmieńców”. Mamy tu zarówno nieudawany patriotyzm, jak i kompletną obojętność, a nawet wrogość do swojej sprawy – i to po obu stronach. Polacy zostali pokazani bez zbędnego patosu i skrywania początkowego niezrozumienia konieczności walki z Rosją. Dobrze ukazano też przemianę mentalności narodu, zwłaszcza tzw. proletariatu, który powoli zaczyna rozumieć, że komunizm to nie powszechna sprawiedliwość, ale mordy, grabieże, gwałty i ubóstwo. Nie ukrywa się też znaczącej roli Kościoła w tym zakresie – czy się to podoba różnej maści antyklerykałom, czy też nie, duchowieństwo miało ogromny wkład w kształtowanie świadomości narodowej. Muszę też wyrazić szczery podziw za odwzorowanie uzbrojenia z epoki. Samolot amerykańskich ochotników ze znakiem na burcie, który to znak później przekształci się w godło 111-tej eskadry myśliwskiej, czołgi Renault FT-17, miniaturowe bomby zrzucane z samolotów – to wszystko sprawia, że przedstawione bitwy robią wrażenie.
Koniec końców wyszedłem z kina z mieszanymi uczuciami. Film na pewno mnie nie znudził i nie żałuję, że na niego poszedłem. Jednak mam głęboko w sercu i pamięci „starego” Hoffmana i wiem, na co było go stać kiedyś. Dlatego z przykrością muszę uznać „Bitwę Warszawską 1920” za przykład zmarnowanego potencjału. O filmie niedługo zapomnę. Bitwa, która była przełomowa w dziejach świata, zasłużyła na zdecydowanie lepsze upamiętnienie. Dlatego film dostaje ocenę tylko 4/10. Dwa punkty za kostiumy i dwa za wierne oddanie postaw społecznych.