Wrocław. Centrum. Podwórko między budynkami. Przerwa na papieros. (Tak, na PAPIEROS, nie NA PAPIEROSA, Kopaliński, sam początek albo sam koniec wielkiego słownika). Mięso miasta, między trzecim a czwartym żebrem ciasnej zabudowy kamienic. Bruk na rozgrzanym brzuchu a na nim dwa bure gołębie. Jeden coś trzyma w dziobie, drugi próbuje to wyrwać. Chciałby się Moskwy. Petersburga. Bułhakowa. Dostojewskiego. Odcięty łeb toczący się po ziemi, ciche morderstwo i gołębi pocałunek u progu szynku. Zaraza i żebracze dłonie młodocianej cyganki, wyciągnięte w twoją stronę.
-Daj pani!
-Nie mam.
Chociaż masz.
Chciałoby się i Paryża Zoli.
Wrocław. Wiek dwudziesty pierwszy. Siedzisz między szaleństwem zatopionym w kolorowych drinkach a uniesieniem wirującym w podartych foliówkach (tak, nie ma tego słowa) i palisz, w końcu należącego ci się, Marlboro.
Twój świat zawalił się po raz drugi. Chciałoby się poezji, ale przy rozpostartych skrzydłach okien nie wykrzyczysz, jak bardzo nie lubisz ludzi i gołębi. Akurat w przesilenie letnie.
Z naciskiem na letnie.