A gdy rano obudziłam się,oprócz Słońca była ulica. Na ulicy bezruch powietrza podkreślał żółć startych umysłów,bezgłośnych ofiar nocnego reżimu knajp. Księżyc upadał za rogiem i zastanawiałam się podczas parzenia kawy,czy wpadając do rzeki zobaczy jeszcze opary znad mojego kubka,czy poczuje ten aromat,tę chwilę,tę niedokończoną kalię ułomnej mentalności śpiącej krwawieniem? Kawa była pyszna,magiczna galaktyka mleczna słodka jak róż wschodzącego nieba. Na ulice wyjechały samochody bardzo podstępnie. Ale wiadomo-zamachy zawsze są ciche,zawsze są na wpół ciepłe,wilgotne,miękkie niczym nieboszczykowie. Karoserie były czarne i pięknie wyglądały na tle katedry,której czerwone cegły były czerwieńsze od pijanych wszy,boskich wszy. Ta żółć,ta rudość,ta czerń starczały,by oczy wirowały mi w ruchu przeciwnym do ruchu wskazówek zegara,lecz nie trafiłam na dziecięce podwórza jak to zwykle bywa w sielankowych podróżach czasowych. Ciągle ta sama ulica,żadnych cieni. Ktoś stał,z rosyjskim akcentem nawołując do rewolucji,unosił ramiona. Był w garniturze,kto by mu uwierzył... W Empiku ruch jak nigdy. Bardzo dużo szkła,na książkach,na płytach,na ludziach. Wyglądaliśmy prawie jak elfy,a napewno byliśmy z wieży Babel. I grała muzyka,którą znam. I stałam. I słuchałam. On zobaczył mnie,wybiegł łamiąc lód,a ja wiedziałam,że wróci. Kiedy wchodził,para mojego oddechu wżynała się w nasze ubrania. Podszedł. Podał mi kolorowy breloczek w kształcie kuli ziemskiej. To był symbol. On dał mi świat.