Są takie płyty, do których trzeba przyzwyczajać się stopniowo i zaczynają podobać się po pewnym czasie, a są takie które zaskakują natychmiast i cieszą człowieka od razu. I taki właśnie jest nowy Hellhaim „Let The Dead Not Lose Hope”. Już po pierwszych dźwiękach wiadomo, że to jest właśnie to. Jest żwawo, skocznie i z przytupem: „Hiding in darkness, surrounded by rivals, you’re doing your best to survive…” Zaczynamy!
Po odejściu z Judas Priest, w szczytowym momencie sławy, o Robie Halfordzie zrobiło się cicho. Wprawdzie powołał do życia thrashowy Fight, który potem przekształcił się w 2wo, ale nie były to zespoły, które porwały tłumy. Wielkie zmartwychwstanie przyszło dopiero w roku 2000, czyli dekadę po epokowym „Painkiller”. Rob wrócił z zespołem działającym pod jego nazwiskiem i płytą „Resurrection”, zapowiadającą nowe otwarcie.
Siedem lat jakie minęły od „Painkiller” to najdłuższa przerwa między albumami Judas Priest, ale i okoliczności ku temu były wyjątkowe. Oto, po prawie dwudziestu latach i dwunastu płytach, odszedł z zespołu jego wokalista i ikona metalu - Rob Halford. To musiało zrodzić przestój, a zastępca miał przed sobą nie lada wyzwanie. Ostatecznie został nim Tim Owens, który zaśpiewał na płycie „Jugulator” i w powszechnej opinii sprostał zadaniu.
Gdy Rob Halford opuścił Judas Priest, wielu marzyło o tym żeby zająć jego miejsce. Jednym z nich był Ralf Scheepers z Gamma Ray, który tak zaangażował się w ten pomysł, że odszedł ze swojego zespołu. Jak wiadomo z tych planów nic nie wyszło, więc został bez przydziału. Dlatego postanowił stworzyć własną formację, co zrealizował z muzykami Sinner. W ten sposób powstał Primal Fear, który szybko stał się pełnowartościowym i pełnoetatowym zespołem. Ich pierwsza płyta ukazała się w 1997 roku i nosi tytuł „Primal Fear”. Od razu też można było zapoznać się z żelaznymi ptaszyskami, które opanowały ciemne niebo i miały już pozostać znakiem rozpoznawczym zespołu.
Agent Steel powstał w 1984 roku w Los Angeles z inicjatywy wokalisty Johna Cyriisa i perkusisty Chucka Profusa. Jeszcze w tym samym roku skompletowali resztę składu i nagrali dwie taśmy demo, co zaowocowało umową z, niewiele starszą od nich, Combat Records. Płyta „Skeptics Apocalypse” ukazała się w 1995 roku. Została wydana jednocześnie w Kanadzie przez Banzai Records, a jeszcze w tym samym roku przez Roadrunner Records. Świadczy to dużej popularności rodzącego się thrash metalu, którego Agent Steel od początku był znaczącym przedstawicielem.
Nadszedł ten moment w którym świat dowiedział się o składzie na przyszłoroczny Masters Of Rock. Edycja 2020 będzie obfitować w nie lada gwiazdy w czym zasługa Pragokoncert, agencji która od samego początku powstania jest organizatorem tego jakże znakomite festiwalu. Przez wiele lat trwania przewinęło się przez Vizovice, bo w tej miejscowości odbywa się MOR, wielu fantastycznych zespołów, muzyków. Scena na Jelinku widziała rzeczy, które się waszym filozofom nie śniło.
Po kilku miesiącach oczekiwań, przyszedł czas na pierwsze wielkie ogłoszenie. Z przyjemnością informujemy, że jednym z headlinerów Mystic Festival 2020 będzie ikona brytyjskiego heavy metalu - Judas Priest. Legendarna formacja wystąpi na Mystic Festival 2020 ze specjalnym, jubileuszowym programem, celebrującym ich 50 lat w służbie metalu.
Cztery lata, które minęły od „Jugulator”, pozwoliły Timowi Owensowi umocnić się w Judas Priest i osiąść na dobre w zespole, tym bardziej, że w międzyczasie był jeszcze udany album koncertowy „Meltdown”. Druga płyta z jego udziałem „Demolition” ukazała się w roku 2001 i jest potężnym kawałem metalowego rzemiosła, które jednak chyba nigdy nie zostało w odpowiedni sposób docenione.
Nie zwolnił tempa Rob Halford po swoim solowym debiucie, podkreślonym podwójnym albumem koncertowym. Zespół utrzymał się bez zmian i szybko zabrał się do pracy, czego efektem był drugi album „Crucible”. Płyta przez fanów heavy metalu została ponownie dobrze przyjęta i stawiana wyżej niż ówczesne dokonania jego macierzystego Judas Priest.
Dziwne są koleje płyty „Killing Machine”, gdyż w Stanach Zjednoczonych ukazała się ona kilka miesięcy później niż w Europie i to w dodatku pod tytułem „Hell Bent For Leather”. Z jednej strony wprowadza to małe zamieszanie w dyskografii Judas Priest, z drugiej jest mobilizujące dla kolekcjonerów, tym bardziej, że wersja amerykańska jest bogatsza o cover zespołu Fleetwood Mac. Przyznam też, że mimo tytułu, który widnieje w recenzji, tak naprawdę piszę właśnie o tym wydaniu, które kupiłem będąc w USA. Muzyka jednak tu i tu jest taka sama, podobnie jak okładka.
„W.F.O” jest tą płytą Overkill, na której wyraźnie słychać groove'owe akcenty jakie zespół wprowadził do swojej muzyki. Nigdy mi to nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie, bardzo lubię ten długi okres ich twórczości wypełniony brudnym brzmieniem, porywczym śpiewem i zakręconymi melodiami. Wszystkiego tego po trochę można odnaleźć i na „W.F.O”.
Szybko po debiucie ukazała się druga płyta Primal Fear. Styl muzyczny oczywiście się nie zmienił. Nadal więc mamy do czynienia z żywiołowym i elektryzującym heavy/power metalem z ostrymi gitarami i melodyjnymi wokalami. W takiej muzyce głównie chodzi o przeboje i tych na „Jaws Of Death” nie brakuje. „Save A Prayer”, „Church Of Blood”, „Nation In Fear” i „Fight To Survive” to są hiciory, które pozostają w pamięci.
Wielkie oburzenie towarzyszyło zwolnieniu przez Iron Maiden Paula Di’Anno. Po wydaniu płyty „Killers” zespół stał się bardzo znany i zwiedzał świat koncertując jako samotny lider lub jeszcze supportując takie gwiazdy jak UFO czy Judas Priest. Charyzmatyczny wokalista był rozpoznawalny, lubiany przez publiczność i utożsamiany ze stylem grupy. Do dziś wielu starszych fanów z sentymentem powie, że to najlepszy głos Ironów. Górę wzięły jednak problemy z uzależnieniami i coraz częstsze niedyspozycje, niweczące wysiłek pozostałych muzyków i hamujące rozwój zespołu. Musiało dojść do zmiany. Ci co narzekali nie mogli jednak się spodziewać co wydarzy się już za chwilę. Na scenie pojawił się nie znany nikomu Bruce Dickinson z zespołu Samson, który na zawsze miał zmienić oblicze Iron Maiden.
Antimatter wraca do Polski na trzy koncerty w marcu przyszłego roku. Brytyjska formacja wystąpi w Katowicach (12 marca, Katofonia), Warszawie (13 marca, Hydrozagadka) oraz Gdańsku (14 marca, Protokultura). Muzyka Antimatter balansuje między trip hopem, ambientem oraz gotykiem - wyróżnia ją wyrazisty, melancholijny wokal Micka Mossa, lidera zespołu. W 2015 roku Antimatter wydał szósty album studyjny "The Judas Table". Obecna trasa, w dziesiątą rocznicę ukazania się krążka "Leaving Eden" stanowić będzie podsumowanie ostatniej dekady działalności zespołu.
Vader zawsze lubił skracać fanom czas oczekiwania na nowe albumy i zasypywać ich mniejszymi wydawnictwami. Nie inaczej było w 2001 roku, kiedy w niedługi czas po „Litany” ukazała się EPka „Reign Forever World”. Jej program jest urozmaicony, zawiera nowe utwory, covery, numery koncertowe i wcześniej niepublikowane w Europie bonusy. Było więc czym zaspokoić pierwszy głód.
Zespół Antimatter, angielscy mistrzowie klimatycznego, melancholijnego rocka powrócili do Polski i zagrają na dniach jeszcze trzy koncerty w miastach: Bielsko-Biała (23.05), Wrocław (24.05) i Szczecin (26.05). Antimatter został założony w Liverpoolu w 1998 roku przez Micka Mossa, obecnego lidera formacji, oraz Duncana Pattersona, wcześniejszego basistę i autora tekstów Anathemy. Muzycznie zespół balansuje między rockiem progresywnym i trip-hopem, wzbogacając kompozycje klimatycznymi, poetyckimi tekstami.
Po dziesięciu latach od poprzedniego nagrania, ze swoją piątą płytą, zatytułowaną po prostu „V”, powraca włoski Centvrion. W tym czasie zmieniła się część składu, ale nie zmienił się duch power heavy metalu. Rzymscy legioniści znów wkroczyli na arenę, by zaprezentować swoje umiejętności i w podniosłym tonie oddać hołd cezarowi.
W trzeci rok z rzędu Unleashed wydało swoją trzecią płytę „Across The Open Sea”. Zespół dalej podążył swoją wikingowską death metalową drogą nagrywając album klimatyczny i uduchowiony. Warto więc założyć hełm, napić się miodu czy też wina z rogu, zasiąść w łodzi i wraz z Unleashed wyruszyć na pełne morze.
leprosy : Do debiutu bez startu. W sumie debiut to namocniejszy punkt w ich dyskografii....
„Symbolic” wydawał się szczytem muzycznych możliwości, nie tylko Death, ale tak w ogóle. Domyślam się, że po takim wybryku ciężko się zebrać żeby skomponować coś przynajmniej równie dobrego. Być może również dlatego tym razem wydanie nowego albumu zajęło Chuckowi aż trzy lata. Jest jednak jeszcze jedna ciekawostka. Otóż już przed wydaniem „The Sound Of Perseverance” zaczął rozkręcać swój nowy projekt Control Denied, na którego demie znalazł się nawet „Spirit Crusher” – utwór, który ostateczne trafił na płytę Death. To demo nosiło tytuł „A Moment Of Clarity”, czyli tak jak został nazwany kolejny kawałek z „The Sound Of Perseverance”. Widać więc, że pomysły się mieszały, kształtowały w burzliwym chaosie, aby w końcu wykiełkować na dobre i osiąść w dwóch osobnych muzycznych arcydziełach.
zsamot : Oj mocno czuć ciężki stan zdrowia Chucka, muzycznie bardzo dbry album...
Yngwie : Tej nie znam, ale "Indywidualne Schematy Myślowe", "Człowieka" i tą "Sy...
jedras666 : Jeśli o mnie chodzi - zdecydowanie najsłabsza płyta Death. Czuć, że...