Okazjonalny projekt muzyczny Tomahawk po plemiennym „Anonymous” zakręcił zwrotnicą i wrócił na tory zdecydowanie bliższe debiutowi czy „Mit Gas”. Jednych fakt ten zapewne ucieszy, innych zasmuci. Mnie zabieg ten ucieszył, gdyż pierwotne wcielenie Tomahawk zdecydowanie mocniej trafiało w moje gusta. Pewnie dlatego, że nie jestem Apaczem, a z czerwonego to najlepiej trawię wino i kartki dla rywali naszych orłów Fornalika.
Tomahawk jak zwykle w swojej muzyce łączy najrozmaitsze wpływy, potencjalne jazzująco-swingujące podkłady pod filmy Lyncha mieszają się z szalonymi twistami, do których sam Travolta (nawet 25 lat młodszy) nie wytrzymałby pląsania. Delikatne, szeptane parte przeplatają się z mocnym rockowym gardłowaniem, a minimalistyczne podkłady instrumentalne walczą o dominację nad „Oddfellows” z ciągotami muzyków do ciężkiego rocka. Jeżeli chcecie wiedzieć o czym piszę, to posłuchajcie takiego „Rise Up Dirty Waters”, a filozofia muzyki tego kwartetu nie będzie miała przed Wami żadnych tajemnic. Klimatyczny wstęp z delikatnym śpiewem Pattona, a po chwili rytmiczna nawałnica w ramach której wokalista stopniowo wyostrza barwę, by finalnie przejść do mocno gardłowego darcia. W ogóle na tym albumie pojawia się sporo numerów, do których potrafię sobie wyobrazić wynaturzony, paralityczny taniec (‘Typhoon”).Warto także podkreślić, że na „Oddfellows” znalazł się kolejny murowany przebój, bez którego nie będzie chyba mógł się obyć żaden występ Tomahawk. Niewątpliwie mieli nosa, że właśnie ze „Stone Letter” uczynili numer, który miał przecierać medialne szlaki dla ich nowej produkcji. Jest to kawałek, który spokojnie poradziłby sobie na „Album of the Year” czy „King for a Day... Fool for a Lifetime”.
Jeżeli chodzi o wady to „Oddfellows” ma ich niewiele. W większości są to drobne kwestie i jedynym minusem, obok którego nie mogę przejść obojętnie, to położenie tytułowego kawałka. W tym numerze zespół świetnie buduje napięcie, ale zapomniał je rozładować dodając jakiś mocny, dynamiczny fragment. Przez to otwieracz jest jak seks bez orgazmu i nie zmieni tego pojawiający się w końcówce zornowski dęciak. Szkoda trochę zmarnowanego potencjału tego numeru.
Mimo tego nowy album, który nie jest aż tak dobry jak pierwsze dwa albumy, z pewnością i tak będzie dla mnie jednym z pretendentów do płyty roku 2013. A jeżeli jeszcze Panowie dadzą dobry koncert we Wrocławiu to pudło będą mieli u mnie jak w banku. Tak więc do zobaczenia na koncercie.
Ocena: 8,75/10
Tracklista:
01. Oddfellows
02. Stone Letter
03. I.O.U.
04. White Hats / Black Hats
05. A Thousand Eyes
06. Rise Up Dirty Waters
07. The Quiet Few
08. I Can Almost See Them
09. South Paw
10. Choke Neck
11. Waratorium
12. Baby Let's Play
13. Typhoon
Wydawca: Ipecac Recordings (2013)
oki : żałuję, że mnie tam nie było, ale z drugiej strony wolę bardziej k...
rob1708 : dużo pisać....dobra płyta,pełna zgoda ,czekam na Faith No More ,na M...