Jest ciemno, przenikliwie zimno i pada deszcz - "Idealny dzień na łowy…" - pomyślałam wsiadając o 7:35 do pociągu relacji Gorzów Wlkp/ Kraków Płaszów. 12 października 2007 roku, helsińskie Wampiry zapolują ponownie na niewinne polskie duszyczki. Tym razem w krakowskim klubie Loch Ness The 69 Eyes roztoczą swój czar. Siedmiogodzinna podróż dłużyła się niemiłosiernie, jedynie płynący ze słuchawek głos Jyrki 69 dotrzymywał mi towarzystwa. Kraków - do koncertu pozostało jeszcze parę godzin, czas na odpoczynek i przygotowania.
Zaledwie 10 minut pieszego spaceru dzieliło mnie od krakowskiego LochNess, którego bramy miały otworzyć się o godzinie 18:30. Jednak gdy zjawiłam się przed wejściem około 18:00 tłumek był niewielki, jedynie 15-20 czarno odzianych osóbek kłębiło się u bramy. Zdziwiona, oczekiwałam znacznie większej kolejki, podeszłam do wejścia i po małych perturbacjach dostałam się do środka. Klub był mniejszy niż się spodziewałam, mógł pomieścić około 500 osób, nastawiło mnie to optymistycznie na bardziej kameralne wydarzenie. Powędrowałam do baru, zamówiłam piwko i rozejrzałam się ciekawie po sali. W miarę upływu czasu robiło się na niej coraz mroczniej i bardziej gotycko. Zapełniała się powoli czarną bracią wszelkiej maści od "gotyckich lolitek" począwszy poprzez różnej maści Wampiry i Ghulo-podobne stworzenia, na odzianych w skóry rockersach skończywszy. Ku zadowoleniu mojego damskiego serduszka przedstawicieli płci męskiej było prawie na równi z damską częścią publiczności, razem jakieś 250 duszyczek. Oczekiwaliśmy w napięciu aż wybije godzina zero i nasze gwiazdy wyjdą na scenę. Wampiry z Helsinek musiały z niecierpliwością oczekiwać spotkania z krakowską publicznością, gdyż zaledwie kilka minut po 20:00 pojawili się na scenie. Jyrki 69 - wokal, Bazie - gitara elektryczna (solowa), Timo-Timo - gitara elektryczna, Archie - gitara basowa i Jussi 69 - perkusja rozpoczęli klasycznie - "Framed In Blood" z płyty "Blessed Be", a zaraz potem "Never Say Die" ze świeżutkiego "Angels". Przywitano ich gromkimi oklaskami i okrzykami. Rozpoczęła się zabawa. Finowie prezentowali kolejne kawałki: liryczną i piękną balladę - "Angel On My Shoulder", następnie "Feel Berlin" i tak owacyjnie przywitaną "Christina Death". Widownia bawiła się wyśmienicie, skacząc i śpiewając w rytmie dalszych przebojów tj. "Rocker", "Betty Blue" czy "Angels", a i muzycy zdawali się dobrze bawić. Timo-Timo przejął rolę swoistego wodzireja, zachęcając publiczność do klaskania, skakania i skandowania. Nie musiał się jednak chłopak zbytnio wysilać gdyż fani bardzo ochoczo wyrażali swoje uczucia w stosunku do kapeli. Mnie samą rozpierała euforia, gdyż po raz kolejny miałam okazję zobaczyć moich ulubieńców w akcji, a gdy do moich uszu dobiegły dźwięki "Stolen Season", "Wings & Hearts" oraz "The Chair" rozpłynęłam się w zachwycie. Wszystkie trzy kawałki są moimi "number ones" płyt "Blessed Be" i "Angels" odpowiednio. Spojrzałam na zegarek, przekalkulowałam szybko w głowie ilość piosenek i zdałam sobie sprawę, że koncert powoli zbliża się ku końcowi. Jakże się myliłam. Wprawdzie po dwóch kolejnych piosenkach: "Los Angeles" oraz "Dance D'Amour", które fani przywitali bardzo entuzjastycznie, gdy chłopcy zeszli ze sceny, nie zaśpiewawszy swoich największych przebojów, nie mógł to być koniec. Pomruk niezadowolenia przebiegł po sali, a zaraz po nim publiczność zaczęła wołać o bisy, a męska część publiczności koniecznie chciała usłyszeć utwór "Frankenhooker". Długo nie trzeba było czekać, aby ujrzeć piątkę Finów ponownie wkraczającą na LochNesską scenę. Bisy rozpoczął utwór "Lost Boys" - piosenki której słowa oraz teledysk opierają się na kanwie filmu reżyserii Joela Schumachera o tym samym tytule. Następnie, mega hit, którym zasłynęli m.in. na niemieckiej stacji muzycznej Viva II i dzięki któremu większość fanów poznała ich twórczość - "Brandon Lee". Zaśpiewali jeszcze "Perfect Skin" oraz "Devils" i po tych dwóch utworach definitywnie opuścili scenę. Fani długo jeszcze skandowali domagając się kolejnych bisów jednak gdy z głośników popłyną "Elvis" ja wiedziałam, że one już nie nastąpią. Uradowana, podekscytowana, pełna wrażeń stałam jeszcze kilka minut kontemplując całe widowisko. Nie wiem ile jeszcze koncertów The 69 Eyes będę musiała zobaczyć, aby na końcu nie zapytać z rozczarowaniem w głosie: "Czy to już koniec???". Podczas krakowskiego występu Finowie śpiewali głównie utwory pochodzące z ich czterech ostatnich płyt. Przeplatały się one płynnie między sobą łącząc style, które reprezentowały: od gotyckiego rocka, mrocznego i melodyjnego na "Blesses Be" i "Paris Kills" do bardziej punkowo brzmiącego duetu z "Devils" i "Angels". Tak jak zmieniła się nieco muzyka, zmieniło się również zachowanie sceniczne Finów, są jakby śmielsi, bardziej ekspresyjni - na scenie jest znacznie więcej ruchu niż kiedyś. Z pewnością pobyt w USA miał na to pewien wpływ jak i na brzmienie nowego albumu.
Gdy emocje już opadły część widowni zaczęła opuszczać salę jednak spora grupka zgromadziła się przy prawej strony sceny przy "sklepiku". Można było kupić koszulki, bluzy, torby, płyty i inne gadżety związane z zespołem, a także nie lada gratkę kolekcjonerską - komiks autorstwa Jyrki 69 pt. "Zombie Love". Jedni kupowali inni natomiast liczyli na to, że uda im się złowić autografy. Ja sama miałam nadzieję, że pokażą się choć na chwilę. Staliśmy tam wszyscy w nerwowym oczekiwaniu przez dobre 30 minut i powoli zaczynaliśmy tracić nadzieję, w miarę jak instrumenty zaczęły opuszczać klub a obsługa która przyjechała z zespołem zapewniała nas, że czekamy na daremno. LochNess coraz bardziej pustoszało, sama miałam już udać się w kierunku drzwi gdy nagle Bazie i Archie pojawili się wśród nas. Rozpoczęła się niekończąca się sesja fotograficzna, rozdawanie autografów, krótkie wymiany zdań a także rozmowy z dwoma muzykami. Byłam wniebowzięta, gdyż do kolekcji brakowało mi jedynie zdjęć z oboma panami i tak jak się spodziewałam okazali się niesamowicie uprzejmi, mili i pałający entuzjazmem. Z chęcią odpowiadali na wszystkie pytania i rozdawali autografy. I tak oto spełniło się kolejne moja malutkie marzenie.
Wyszłam z LochNess szczęśliwa i radosna, zupełnie nie jak na Gotkę przystało. Koncert był rewelacyjny, muzycznie i jeśli chodzi o interakcję zespołu z publicznością. Nie brakowało komplementów pod adresem płci żeńskiej, żartów i pozdrowień. Chciałoby się usłyszeć jeszcze takie hity jak "Wasting The Down" czy "Gothic Girl", ale "Stolen Season" wynagrodziło to "niedopatrzenie". Spotkanie z Bazie i Archie zadośćuczyniło trudy długiej podróży do miasta Kraka. Pewnie niektórzy czytelnicy, bądź uczestnicy koncertu zarzucą mi brak obiektywizmu, dla mnie koncert The 69 Eyes zawsze jest wspaniałym i wielkim wydarzeniem. Niektórzy mogą mówić, iż zabrakło spontaniczności, żarty były oklepane, muzycznie spodziewali się innych piosenek - ja jednak uwielbiam tych fińskich chłopaków i jeszcze nie raz zaśpiewam z nimi: "Never, never say die!!!".