Hala Łuczniczki to jedna z najnowocześniejszych hal sportowych w Polsce. Nic więc dziwnego, że właśnie to miejsce zostało wybrane na gospodarza tegorocznego, naszpikowanego gwiazdami Progressive Nation. Choć otwarcie bram zaplanowano dopiero na 17:30, to wyjazd z miasta koziołków trzeba było rozpocząć o wiele wcześniej - integracja towarzyska oraz posilenie się przez kilkugodzinnym starciem z ambitnymi dźwiękami to pożeracz energii. W końcu występy Opeth i Dream Theater na tej samej scenie drogami nie chodzą...
Stosownie przygotowani i zabezpieczeni dotarliśmy pod Halę Łuczniczki około 17:15. Na miejscu okazało się, że tłumnie zbierający się ludzie, będą wpuszczani tylko dwoma wejściami. Nie okazało się to jednak problemem dla organizatorów i poszło to dosyć sprawnie. Szybko więc zajęliśmy swoje miejsca oczekując występu kanadyjskich czubków z Unexpect. Występ zaczął się niemal punktualnie - 18:30 avantgardowy sekstet pojawił się na scenie próbując zaserwować dość jednak nielicznej póki co grupie fanów widowisko. Niestety - nagłośnienie podczas tego koncertu było katastrofalne. Kupa hałasu, nieczytelne wokale, zgrzytliwe skrzypce, wszystko zlewające się w jedną bezkształtną masę sprawiło, że ciężko było nawet odgadnąć jaki utwór jest grany. Udało mi się jednak wyłuskać, że oprócz wieńczącego półgodzinny show utworu "Desert Urbania" Unexpect zagrał utwory tylko z debiutanckiej płyty. Szczególnie dobre wrażenie zrobił ChaotH, który obsługiwał 9-strunowy bas, oraz wyginająca się niczym postać w horroru, wokalistka Leilindel. Niestety występ pozostawił ogromny niedosyt - za krótko, źle nagłośnione i do tego dość skromna jak na ten moment publika.Po 15 minutach przerwy, zgodnie z planem na scenie pojawił się amerykański Bigelf. To był mój pierwszy kontakt z tą formacją, ale nie spodziewałem się po koncercie zbyt wiele, gdyż usłyszałem wcześniej kilka mało pochlebnych opinii o studyjnych poczynaniach tej formacji. Okazało, się jednak, że sabbathujący hard rock okraszony dobrym wokalem i potężnymi hammondami w wydaniu koncertowym broni się całkiem dobrze. Nagłośnienie zostało poprawione, choć do ideału dużo mu brakowało. Amerykanie zaprezentowali energiczny, melodyjny hard rock, choć nie da się ukryć, że uwaga skupiona była na wokaliście i klawiszowcu Damonie Foxie, który w swoim cylindrze stanął pomiędzy dwoma potężnymi instrumentami i wyśpiewywał kolejne wersy tekstu. Dość niecodzienna sytuacja miała miejsce w środku występu - na scenę wbiegł Mike Portnoy, który najpierw pomógł perkusiście postukać w talerze, a potem podmienił go na jeden utwór. Tym razem występ pozostawił bardzo pozytywne wrażenie. Choć publiczność dopiero się schodziła, aby oglądać główne gwiazdy wieczoru, to Bigelf zafundował już zgromadzonym bardzo dobrą rozgrzewkę.
Nieco więcej obaw miałem co do występu szwedzkiego Opeth, który nie tak dawno rozczarował mnie podczas występu na festiwalu Brutal Assault. Obawy szybko jednak zostały rozwiane, gdy zgodnie z planem, o 20:00 na scenę wkroczył zespół. Zaczęli bardzo nietypowo od "Windowpane". Ten spokojny, ale jakże śliczny numer okazał się strzałem w dziesiątkę dając miłe wprowadzenie dla zwłaszcza starszej wiekowo publiczności. Na tym jednak spokojne akcenty się skończyły. Kolejno poleciały bezlitośnie rzeźnicki "The Lotus Eater", monumentalny "Harlequin Forest", na którym publika oszalała, zapomniany już przez niektórych, agresywny "April Ethereal", kultowe "Deliverance", a na zakończenie pełne popisów wokalnych "Hex Omega". Zaledwie sześć utworów, ale wrażenie niesamowite. Publika tym razem nie zawiodła, gromadząc się tłumnie pod sceną i na trybunach, nagradzając kolejne kawałki gromkimi brawami. Nic dziwnego - widać było, że Akerfeldt i spółka naprawdę się do tego występu przyłożyli i naprawdę szczerze wątpiłem, że mające wystąpić potem Dream Theater będzie w stanie zrobić większe wrażenie.
Ponad pół godziny oczekiwania na gwiazdę opłaciło się - kurtyna w dół i nowojorczycy rozpoczęli show od "Nightmare To Remember" - zdecydowanie najlepszego kawałka z najnowszej płyty "Black Clouds & Silver Linings". Już na starcie mieliśmy zaskoczenie - po koniec kawałka muzycy urządzili sobie pierwszą z wielu improwizacji tego wieczoru. Zapierające dech w piersiach klawiszowo-gitarowe sola i genialne partie perkusyjne Portnoya (którego zestaw perkusyjny nota bene nie mieścił się w obiektywie), skutecznie przyćmiewały słabszą formę Jamesa LaBrie, który walczył chyba i z nagłośnieniem i ze swoim głosem raz po raz pijąc wodę i opuszczając scenę. Koncert życzeń miał jednak dopiero się zacząć. Na drugi ogień poszło "The Miiror/Lie" - połączone w identyczny sposób jak na płycie "Awake". W tym momencie nie miałem wątpliwosci, kto jest gwiazdą wieczoru, gdyż najzwyczajniej w świecie odpłynąłem. Drugi taki moment, gdy poczułem się jak z waty był wtedy, gdy na żywca usłyszałem "Dance Of Eternity/One Last Time", również zagrane pod rząd, tak jak na płycie w oryginale - nie wiem czy kosmos to będzie najodpowiedniejsze słowo, ale to było po prostu kapitalne. Nie zabrakło podczas koncertu nieco bardziej miękkich akcentów - usłyszeliśmy "Hollow Years", "Solitary Shell" oraz "A Rite Of Passage" - najgorszy wybór z możliwych na zakończenie koncertu. Na bis natomiast dostaliśmy "Count Of Tuscany" w wersji po stokroć ciekawszej od studyjnej. Pawdziwymi atrakcjami koncertu były jednak improwizacje instrumentalne - od solówek Petrucciego, przez rudessowe zabawy swoimi klawiszowymi wynalazkami (ten koleś jest naprawdę niesamowity) po klawiszowo-perkusyjną improwizację, w której Portnoy pokazał że ma chyba 40 łapek i tyleż samo nóżek. Monstrum instrumentalne i tyle.
Końcowe wrażenia po Progressive Nation 2009? Rewelacja! Dream Theater zmiażdżył - zastanawiałem się czy był to lepszy występ od tego z 2005 roku z poznańskiej Areny i byłbym skłonny zaryzykować stwierdzenie, że w bydgoskim koncercie odnalazłem więcej spontaniczności. Zdemolował też Opeth, pokazując, że wcale nie są zadufaną pseudodoomowo-progresywną gwiazdeczką, która dobrze się prezentuje tylko w studio. Mile zaskoczył Bigelf, pokazując, że nawet jeśli w studyjnym wcieleniu nie przekonują do końca, to na koncercie potrafią dać z siebie bardzo dużo. Docenić też trzeba wysiłek Unexpect, którzy niestety przegrali z nagłośnieniem. Od strony organizacyjnej też nie można było się przyczepić - punkty z przekąskami i z piciem były dostępne, obsuw nie było, palarnie były zorganizowane, a wpuszczanie publiki przebiegło sprawnie. Jedynie nagłośnienie mogło budzić zastrzeżenie, gdyż w żadnym momencie trwania festiwalu nie było no należycie klarowne. Nie zmienia to jednak faktu, że liczyły się głównie zespoły i to co zaprezentowały one na scenie - a te zapewniły niezapomniane przeżycia, które pozostaną w głowach na bardzo długo.
http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=80852
Orianna : Nie czytałam Waszych wypowiedzi. Pewnie zbyt mało czasu,ale byłam...
cross-bow : u mnie okaj - może u Ciebie coś przycięło ;)
Harlequin : Coś sie link jebie :/