Lipcowa sobota minęła w niemieckim mieście Detmold pod znakiem Owls’n’Bats Festivalu. Do tego urokliwego miasteczka położonego w Nadrenii Północnej przybyły zespoły i fani, których łączy muzyka o iście "gotyckim" rodowodzie. Nie od dziś wiadomo, że takie imprezy mają swój niepowtarzalny urok. Abstrahując od samej muzyki, wyróżniają się specyficznym, mrocznym klimatem.
Już poraz trzeci scena leśna leżąca u podnóża największego, niemieckiego pomnika - Hermannsdenkmal zapełniła się gromadą fanów, frekwencja była zadawalająca, chociaż wiele czynników wskazywało na to, że tegoroczna edycja będzie cieszyła się mniejszym zainteresowaniem. Właśnie w tym dniu odgrywany był mecz niemieckiej drużyny na Mistrzostwach Europy, no i pogoda, która jak zwykle płatała figle. Chociaż anomalia pogodowe już w jakimś stopniu na stałe wpisały się w kalendarz Owls’n’Bats Festivalu - w zeszłym roku termometry wskazywały 40°C, a w tym jedynie 16°C.
Ten jedniodniowy festival wyróżnia się nie tylko urokliwą lokalizacją, mroczną atmosferą, ale też tym, że uczestnicy tej imprezy to specyficzna grupa festiwalowa - są wśród nich nastolatki i młodzież, ale przede wszystkim ludzie po trzydziestce i starsi, którzy imprezę traktują trochę na zasadzie muzyczno-rodzinnego spotkania. Do tego dochodzą jeszcze wykonawcy, którzy nie znikają za kuluary sceny, ale wychodzą do swoich fanów, by wspólnie z nimi bawić się podczas kolejnych występów. Jeśli już jestem w trakcie wymieniania zalet imprezy, to nie wypadałoby wspomnieć o malutkim bazarze z akcesoriami związanymi ze sceną gotycką. Tak zwany "targ cieni" tym wyróżnia się od typowych, festivalowych bazarów, że rzemieślnicy prezentujący tu swoje prace i produkty - od mebli po biżuterię - wykonują ją ręcznie, a większość z nich jest unikatowa.
Punktualnie o godz. 14:00 witani kroplami deszczu na scenie pojawiła się pierwsza kapela SAIGON BLUE RAIN. Tłumu wielkiego pod sceną nie było, ludzie krążyli w te i z powrotem, koncentrując się bardziej na zakupie piwa, niż tym co dzieje się na scenie. Tym bardziej, że nic wielkiego się nie działo, a zza mikrofonu dobiegał ledwo dosłyszalny, nieśmiały głos wokalistki Ophelii witającej się z publicznością. Ale to był dopiero początek występu - z kawałka na kawałek następowała prawdziwa metamorfoza, a widoczne dziury w tłumie zagęszczały się, gdyż Francuzi przyciągali niczym magnes. Ich muzyka lawinowała wokół regionów cold wave, a każdy z utworów zawierał wiele frapujących momentów domykanych surowym brzmieniem gitar i głosem wokalistki o interesującej barwie i wielkiej sile. Spiewała z prostotą nie robiąc cudów ze swoim głosem, ale nadrabiała osobowością, a z jej oczu biła pasja. Najlepszą oceną tego występu była reakcja publiczności, jakże spontaniczna i szczodra, gdyż Saigon Blue Rain witały jedynie krople deszczu, a żegnała burza oklasków.
Wspaniała atmosfera jaka wytworzyła się w trakcie występu Francuzów rozpaliła żar w publiczności i zwiększyła apetyt na więcej. Kolejny wykonawca miał więc ułatwione zadanie, ale czy udźwignął ciężar wysokiej poprzeczki? Kłęby dymu pojawiły się na scenie i tylko od czasu do czasu wyłaniła się jakaś postać z zespołu THEN COMES SILENCE. W głównej roli występował jednakże zdecydowanie Alex Svenson, będący w wybornej dyspozycji, nie tylko jako wokalista, ale i frontman. Ze sceny dobiegało mocne, rockowe granie zabarwione elementami post punka i gothicku. Niby nic wielkiego, ale potrafili zahipnotyzować zebrane grono. W ich muzyce był czad i duża energia. A poza tym jakaś klasa, która nie pozwalała wrzucić ich do jednego worka z innymi wykonawcami pokrewnego gatunku. Przez cały występ grupie udawało się utrzymywać wysokie napięcie dozowane odpowiednią dynamiką i koloryzowane mrocznym klimatem.
Jeszcze nie ochłonęliśmy po muzycznej podróży z Then Comes Silence, a tu już szykowała się kolejna.Tym razem z dwoma damami z BLACK NAIL CABARET. Orava Elijah Emese i Sophie Tarr pochodzą co prawda z Budapesztu, ale na stałe mieszkają w Anglii. Repertuar duetu bazował na całym dorobku z akcentem na ostatnią płytę pt: „Harry Me, Marry Me, Bury Me, Bite Me“. Był to występ niezwykle urozmaicony, wzbudzający uwagę zebranych. Zaprezentowano nam bowiem prawdziwy spektakl muzyczny w stylu ( jak duet sam określa) Synth Noir, gdzie każdy dźwięk i wyśpiewane słowo zgrane były z odpowiednim ruchem scenicznym i mimiką. Ponadto zespół posiada umiejętność gry barwami i odcieniami. Przy czym pomysłowość aranżacyjna obydwu pań była odpowiednio dozowana, nie zmniejszała wyrazistości przekazu, a jedynie zwiększała zainteresowanie. Uwagę do tego przykuwał głos Oravy Elijah Emese - śpiewała całą sobą umiejętnie balansując pomiędzy smutkiem i agresją, dbając przy tym o każdy wyśpiewany szczegół i podkreślając go odpowiednią mową ciała.
Małymi krokami zbliżaliśmy się do kulminacji festivalu, przed nami było jeszcze tylko dwóch wykonawców. A jednym z nich byli przedstawiciele electro popu ESCAPE WITH ROMEO. Ta niemiecka formacja zatroszczyła się o podniesienie temperatury o co najmniej kilkanaście stopni, gdyż posiada w zanadrzu nie tylko spory bagaż doświadczeń, ale również pokaźny zestaw repertuarowy. Zywiołowo wykonywana muzyka i parkietowe wymiatacze szybko podbiły serca publiczności, która raźno ruszyła do tańca. Rozkręciła się doborowa zabawa nie tylko pod sceną, ale również na niej, gdyż ogromna witalność i młodzieńcza krzepa muzyków były napędowym kołem tego pokazu. Ale to nie był jeszcze koniec festivalu, prawdziwa uczta muzyczna miała się dopiero rozpocząć...
CLAN OF XYMOX jest jak stare wino, im starsze tym lepsze. Miałem okazje już wiele razy uczestniczyć w koncertach tego zespołu i różne miewałem odczucia. Niektóre z występów były dobre, inne zagrane z rutyną, a ten był genialny. Ronny Moorings był od samego początku w znakomitym humorze i doskonałej formie. Widać było, że i jemu udzieliła się atmosfera tego niewielkiego i uroczego festivalu. Niejednokrotnie odpływał przy gitarowych motywach, trochę sennych z ciemnym, mrocznym klimatem. Ten występ miał wiele doniosłych momentów, ale niektóre szczególnie chwytały muzyków za serca, chociażby ten kiedy to publika brała na siebie rolę wokalisty zbiorowego. I zaczynała śpiewać jak np. w trakcie wykonania „Jasmine And Rose” czy „A Day” i to jak śpiewać - jakby przynajmniej kilka razy zdążyli to z Ronnym przećwiczyć. Na żadnym innym koncercie nie było tej niewiarygodnej atmosfery, więzi z publicznością, dającej wszystkim do zrozumienia, że grają właśnie tylko dla nich, dla każdego z nas indywidualnie. Nie wiem ile razy bisowali, bo wielokrotnie żegnali się z publicznością i wywołani gromkimi brawami wychodzili ponownie by zagrać jeszcze jeden utwór.
Tak zakończyła się oficjalna część festivalu, potem było jeszcze After-Show-Party w niewielkiej knajpce znajdującej się opodal leśnej sceny. Zjawili się fani i muzycy, by wspólnie dalej świętować. I chociaż Owls’n’Bats Festival do największych tego rodzaju nie należy, to właśnie poprzez swój specyficzny charakter, kameralność i wręcz rodzinną atmosferę na stałe wpisuje się w kalendarz niejednego fana.
Zdjęcia z festivalu :
http://www.darkplanet.pl/galleries/gallery/15636