Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Mystic Tour - Zeppelin Hall, Poznań (06.03.2007)

Nie da się ukryć, że trasa Mystic Tour wzbudziła spore zainteresowanie. Całomiesięczna trasa, w której udział biorą Rootwater, Virgin Snatch, Frontside i Hunter zawitała także i do Poznania. Wydawać by się mogło, że Zeppelin Hall wybrany jako miejsce koncertu, będzie miejscem jak najbardziej odpowiednim - spora sala, dobra akustyka, no i wszystko widać.
Zgodnie z planem koncert rozpoczął się o godzinie 18:00 występem Rootwater. Zespół kreowany jest powoli na nową gwiazdę polskiej sceny metalowej zaprezentował muzykę będącą krzyżówką Sepultury z okresu "Roots", może odrobinę Machine Head, ale całość wyglądała bardzo nijako. Utwory grane były raczej na jedno kopyto, muzyka była okrutnie ciężka, wokale były zróżnicowane - od czystych, bardzo melodyjnym, po krzyk, ale niestety zupełnie nie pasowały do muzyki. Podobać za to mogła się praca perkusisty, który zaprezentował bardzo dobry warsztat techniczny. Zespół starał się zaprezentować dosyć żywo, nie był statyczny na scenie, ale reakcja publiczności była dosyć niemrawa, ograniczająca się raczej do kiwania głowami. Na twarzach publiczności, która wypełniała sporą część sali było raczej widać pewne zdegustowanie. Zasadniczym jednak problemem, który towarzyszył całemu koncertowi było kiepskie nagłośnienie i akustyka. Wokal był niewyraźny, wyciszony, gitary brzmiały nieczysto, bębny dosyć sterylnie, a stopa dudniła tak, że nawet siedząc na wygodnej kanapie czułem jak mi flaki pulsują. Rootwater zagrał pół godziny, próbował nawiązać kontakt z publicznością, ale niestety chyba nie wyszło.

Po piętnastu minutach strojenia na scenie pojawił się Virgin Snatch. Nasz nowy towar eksportowy po zagraniu pierwszego utworu miał pretensje do publiczności, że są niemrawi i nie bawią się. Nie zdziwiło mnie to, gdyż pierwszy utwór zabrzmiał wyjątkowo kiepsko, bardzo bezpośrednio i już miałem obawy, że jeśli zespół utrzyma taki poziom do końca, to będę wielce rozczarowany. Na szczęście w kolejnych utworach zespół wziął się w garść prezentując dobre instrumentarium, świetne solówki, mocne riffy, dynamiczną muzykę. Publiczności chyba też się podobało, gdyż pod sceną zrobił się kocioł. Niestety dalej akustyka kulała, wokale były bardzo niewyraźne. Bębny także tym razem były gorzej nagłośnione, z to talerze dawały po uszach. Na szczęście partie gitary solowej były nagłośnione nieźle, dzięki czemu mogliśmy się delektować bardzo dobrymi solówkami gitarzystów. W sumie otrzymaliśmy czterdzieści pięć minut bardzo dobrego thrash-deathu, który stracił na złej akustyce. Publiczności koncert się jednak podobał i do występu zespołu nie można mieć żadnych zastrzeżeń, może poza tym, że momentami muzycy byli zbyt statyczni na scenie (no, oprócz dwojącego się Zielińskiego).

Po tym secie nastąpiła dłuższa przerwa, muzycy Frontside zmieniali sprzęt, w końcu po około pół godzinie zespół pojawił się na scenie. Po zaznajomieniu się z najnowszym krążkiem zespołu miałem wątpliwości co do potencjału tego zespołu  - spodziewałem się, że jest to muzyka bardziej nadająca się na koncert, a fenomen zespołu tkwi w tym, że jest to wyróżniający się zespół metalcore'owy na naszej scenie. Niestety Frontside nie potwierdził chyba tym występem swojej nieprzeciętności. Było dużo gwiazdorstwa, a mało dobrego grania. Oprócz perkusisty zespół nie zaprezentował rewelacyjnego warsztatu. Co więcej - po raz kolejny brzmienie nabroiło. Frontide był zespołem, który grał najszybciej i najagresywniej tego wieczoru. O ile w wolnych partiach rzeczywiście zespół prezentował się dobrze, o tyle w szybszych tempach dźwięk się zlewał i powstawał hałas. Gitary były niewyraźne, podobnie jak wokal, solówki - bardzo oszczędne, ale co niektóre dobre, były bardzo słabo słyszalne, perkusista brzmiała bardzo pusto, choć trzeba zaznaczyć, że perkusista był zdecydowanie najmocniejszym punktem zespołu. Dosyć komicznie także wyglądało połączenie agresywnych brzmień z bardzo melodyjnymi zaśpiewami, jak i porykiwanie wokalistów. Poza tym najczęściej podającym słowem ze sceny było "napierdalać". Publiczność szalała, był duży kocioł, ale jedynym atutem zespołu było chyba to, że gra rzeczywiście czadową i dynamiczną muzykę. Muzycy poruszali się dynamicznie po scenie, zachęcali publiczność do zabawy, ale dla mnie jednak zabrakło finezji w tym wszystkim - za dużo gwiazdorstwa, a za mało klasy pokazał Frontside. Po piętnastu minutach grania naprawdę czułem się zmęczony, a muzyka sprawiała podobne wrażenie jak w przypadku Rootwater - grana byłą na jedno kopyto. Zespół wyszedł na jeden bis, cały set trwał około pięćdziesięciu minut, ale muszę powiedzieć, że nawet pomimo tego, że nie jestem entuzjastą takiej muzyki, to oczekiwałem po Frontside więcej.

Na zakończenie wieczoru zespół, na którego czekali chyba wszyscy - Hunter. Od pierwszego utworu wokalista zdołał porwać publiczność, która bawiła się w totalnym amoku. Pomimo, że nagłośnienie i akustyka uległa nieznacznemu polepszeniu, to dalej można było mieć spore zastrzeżenia. Na szczęście Huter był zespołem, który grał najdelikatniej tego wieczoru, toteż zabrzmiał najczyściej. Ale nawet pomimo tych niedoskonałości zespół pokazał klasę, a wokalista udowodnił, że potrafi śpiewać na żywo, że potrafi przekazać emocje i budować nastrój. Nawet specyficzny dowcip frontmana miał swój urok. Zdecydowanymi punktami kulminacyjnymi koncertu były kapitalnie zagrany "Raj - Nie Raj" oraz genialny "Kiedy Umieram" zagrany na zakończenie. Tłum publiczności domagał się głośno bisu, toteż dostał aż dwa, z czego drugi utwór dedykowany był zmarłemu jakiś czas temu Docentowi. Wokalista zszedł nawet na bar i przybijał "piątki" fanom. Nigdy przedtem nie dane mi było widzieć zespołu na żywo, ale po tym co zobaczyłem, to rozumiem powszechny szacunek dla tego nietuzinkowego i jakże szczerego w przekazie zespołu. Bezdyskusyjnie Hunter zmiótł tego wieczoru konkurencję, a wszelki niedosyt związany z występami Rootwater i Frontside został zrekompensowany. Szkoda jedynie, że Hunter grał tylko około godziny.

Koncert jako całość może do kapitalnych nie należał, sądzę, że gdyby akustyka nie była poniżej tego, do jakiej przywykliśmy słuchając koncertów w Zeppelin Hall, to całość zabrzmiałaby lepiej. Tymczasem mieliśmy okazję przekonać się jak zespoły poradzą sobie w trudnych warunkach - a to chyba weryfikuje ich klasę. Tym razem bezdyskusyjnie najlepszy był Hunter.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły