19 października Anno Domini 2006 w poznańskim Bazylu odbył się Mega Blast Mini Tour. Planowo miały zagrać cztery kapele, między innymi Bestiar, ale z bliżej nieznanych przyczyn jego miejsce zajęło Monastery. Do Bazyla wybrałem się z kolegą redakcyjnym, Harlequinem, który niemalże w ostatniej chwili wyciągnął mnie na koncert. Dotarliśmy tam z półgodzinnym opóźnieniem, zakupiliśmy bilety w śmiesznej cenie 6 zł, zaopatrzyliśmy się w piwko i pognaliśmy na salę. I tu pierwsze zaskoczenie: nic nie gra, ludzi mało, a kapela w dalszym ciągu dostraja gitary. Koncert się zaczął niemal półtora piwa później.
Jako pierwsze zagrało thrashowe Monastery. Początek był trudny - co chwila przerywano grę, by podregulować nagłośnienie. Sympatyczna frontmanka szybko złapała kontakt z publiką. Głęboki wokal, ciężkie gitary, chociaż trochę przymało solówek (co głośno i przy każdej okazji komentował Harlequin), i skoczne rytmy wystarczyły, by pod sceną zrobiło się tłoczno. Chociaż zazwyczaj trzymam się bezpiecznych okolic ścian, to sam nie wytrzymałem i poszedłem niemal w centrum tej rzeźni. A było czego słuchać - "Innerself" Sepultury, "Raining Blood" Slayera w nowych aranżacjach plus cała masa innych kawałków. Ale najlepszy okazał się bis: na stanowcze żądanie publiczności kapela zagrała... "Chryzantemy złociste". Moim skromnym zdaniem ten cover okazał się lepszy od oryginału.Monastery dosyć szybko musiało opuścić scenę, ale jego miejsce zajęło poznańskie Infinity. Pierwsze minuty ponownie minęły na dostrajaniu dźwięku - w międzyczasie publiczność zdążyła się srogo zniecierpliwić. W końcu jednak w przestrzeń poleciała lawina dźwięku. Bartek, wokalista o urodzie Jerzego Dudka, mocno się wczuł w klimat piosenek, gdyż niemal wszystkie piosenki wykonał z zamkniętymi oczami. Ale było dobrze. Kawałki, chociaż mało zrozumiałe, miały dobry podkład gitarowy. Sebastian i Pepe szaleli na strunach, Kuchta ostro wybijał rytm - ogólnie rzecz biorąc było niesamowicie. Niestety, publika miała bardzo duże problemy z wczuciem się w klimat, gdyż pod sceną praktycznie wszyscy stali bez ruchu. Dopiero przy bisie nieco się ozywiło, ale - to był już niestety koniec.
Jako trzeci na scenie pojawił się Warpath. Już z ich wyglądu można było sądzić, że lekkiej i przyjemnej muzyki raczej się nie posłucha. Moje przeczucia się potwierdziły: wokalista Samael niemalże wypluwał z siebie srogie growle, bębny dudniły w tle, a gitary grzmiały. Muzyka trąciła mi trochę Morbid Angel, ale słuchało się naprawdę dobrze - typowy, oldschoolowy death metal, bez udziwnień, nie za szybki, ale i nie zbyt powolny. W sumie kapela celowała w wolniejszych momentach. Warpath zagrał kawałki ze swojego najnowszego demo "Act Of Terror". Miłym akcentem na zakończenie okazały się darmowe płyty, których recenzji od razu podjął się Harl. Zespół bisował tylko raz, po czym większość publiczności zniknęła.
Gdy przyszedł czas na ostatni zespół, doznałem pewnego zdziwienia. Na scenie dalej stał Samael z Warpath, przy garach Szwed. Myślę: "Co jest? Jeszcze jeden bis?". Wyjaśniło się szybko - ostatnia kapela, Silent Confusion, ma mieszany skład z Warpath. Styl grania także mieli dosyć podobny, wokal nie zrobił niespodzianki. Gitary jednak brzmiały bardziej wyraziście. Kolejne zaskoczenie zrobiła natomiast publiczność: przez dwa kawałki pod sceną były tylko dwie osoby (czyli wspominana wcześniej reprezentacja DarkPlanet). Zespół jednak potrafił ściągnąć więcej tłumu, gdyż w momencie zakończenia koncertu rzeźnia pod sceną liczyła już coś koło tuzina ludzi, czyli mniej więcej całej sali. Przyznam, że osobiście bawiłem się świetnie - szyja bolała mnie jeszcze cztery dni.
Podsumowując: naprawdę warto było iść na ten koncert. Było gdzie odpocząć, było gdzie się wyszaleć, było co pić i było co recenzować. Mam nadzieję, że Mega Blast Mini Tour już wkrótce ponownie zawita do Poznania.