Kto bacznie przypatruje się włoskiemu rynkowi muzycznemu (pewnie takich niewielu) i orientuje się który gatunek obecnie cieszy się tam największym powodzeniem a do tego potrafi w szybki sposób kojarzyć fakty (nazwa + muzyka + warstwa tekstowa) i łączyć je w logiczną całość bez problemu powinien poradzić sobie z "zaszufladkowaniem" zespołu Lunacy Box. Zadanie ułatwia jeszcze wizualny aspekt, tj. estetyka grafiki zdobiącej przód okładki debiutanckiego albumu kwartetu. Czy nie mamy przypadkiem do czynienia z kolejnym zespołem powstałym na fali włoskiego rocka gotyckiego XXI wieku? Racja.
Lunacy Box zdecydowało się na granie gatunku, który w ich rodzimym kraju uprawiany jest przez większość formacji. W porządku, ale w tym wyborze tkwią co najmniej dwa poważne problemy. Po pierwsze czy zespół o tak krótkim stażu jest w stanie poradzić sobie z tak ogromną konkurencją? Po drugie czy Lunacy Box, wcześniej czy później, nie podzieli losu grup, które krótko po wydaniu swego debiutanckiego albumu przepadają nie potrafiąc udźwignąć ciężaru sławy, presji a może po prostu nieumiejętnie adaptując swoją twórczość w muzycznych trendach XXI wieku (czytaj: większość takich zespołów gra po prostu stereotypowo lub staroświecko). Praktycznie już na starcie Lunacy Box powinno podzielić los swoich branżowych kolegów. Debiutancki album "Lunacy Box" nie ma bowiem w sobie ani odrobiny oryginalności - zespół zaspokaja w nim raczej swoje żądze grania dla samego grania (przy tym bawienia się wyśmienicie w zespół z prawdziwego zdarzenia) oraz spełniania się na muzycznej płaszczyźnie. Utwory brzmią dość tradycyjnie, by nie powiedzieć tendencyjnie - ich sztampowość, dokuczliwa iteracja a do tego bolesny dla wymagającego słuchacza powierzchowny styl grania skreśla płytę u mało pobłażliwego konesera właściwego rocka gotyckiego (czyli nagrywanego od zarania dziejów gatunku). Rock gotycki według Lunacy Box, nie ma nic wspólnego z tym tworzonym dekady temu, to raczej jego przykra mutacja powstała na początku nowego tysiąclecia a reprezentowana przez przygnębiające już swoim wyglądem zespoły sprowadzające wszystkie muzyczne aspekty do jednego podmiotu, tj. mroku. Jest więc przesadnie emocjonalna wokalistka, głęboki bas nadający muzyce monotonii oraz perkusista-tradycjonalista preferujący proste, pozbawione przejść, uderzenia - choć pewnie się czepiam bo do takiego rodzaju grania i dla mało wymagającego słuchacza to w pełni wystarczające.
W morzu minusów z płyty wyłania się jednak kilka maleńkich, ale mimo wszystko istotnych wartości tej płyty. Po pierwsze - gitara elektryczna i basowa dopełniają się nawzajem tworząc dobrze zgrany duet, po drugie okazjonalne gitarowe solówki, którym niejednokrotnie udaje się wydostać ten materiał z prostoty, po trzecie długość płyty. 40 minut przygnębiającego rocka to w pełni wystarczająca dawka (w sam raz na przysłowiowy ząb), która nie uruchomi u potencjalnego słuchacza myśli samobójczych i negatywnych emocji. Czasami warto poświęcić "godzinę lekcyjną" na tego typu niezobowiązujące granie.
Ja wiem, że po debiutantach nie powinnam wymagać "bóg wie czego", tego typu materiały oceniać pobłażliwie a może nawet dziękować za ich istnienie bo przecież muzyka w najlepszym wydaniu też mogłaby się w końcu kiedyś przejeść. Trochę się Lunacy Box dostało, ale powiedzmy, że ich debiut potraktuję jako rozgrzewkę przed właściwym startem i kolejna płyta włoskiego kwartetu rzuci mnie co najmniej na kolana. Lunacy Box nie płakać, tylko wyciągnąć wnioski i do roboty!
Ocena: 6/10
Tracklista:
01. Wrong Lane
02. Save
03. Love To Hate Me
04. Broken Dreams
05. Nice Shot Prelude
06. Hey Man Nice Shot
07. No Turning Back
08. I Think I'm Done
09. Hide
10. More Than I Do
Wydawca: New Model Label/Black Fading Records (2009)