Najzwyczajniej można się uchlać i zasnąć gdzieś na dworcu, można spaść w studnię w kierunku białego światła, lecz jedyne co pozostaje to otrzeć łzy i wytrzeć smarki w zalepioną grzywkę. Usiąść na ulicy, naostrzyć
brzytwę i oddalić się w mrok, gdzie światła latarni przedzierają się przez mgłę a koty pieprzą się w orgiastycznej histerii…
Próżno szukać takiej muzyki w rockowych klubach, także daremne będą poszukiwania tego na dyskotekach. Trochę jak społeczne odrzutki i uliczne sieroty tułają się po zblazowanych imprezach przepełnionych syfiastym disco, poplamionym punkowym ścierwem. Gdzie zatem odnaleźć taki zespół jak Kap Bambino? To muzyka śmietnikowa całej podkultury, która napawa obrzydzeniem ortodoksyjnych pasjonatów pseudo inteligentnej szmiry.brzytwę i oddalić się w mrok, gdzie światła latarni przedzierają się przez mgłę a koty pieprzą się w orgiastycznej histerii…
Oglądając zdjęcia tego duetu z Francji można mieć wrażenie, że styl życia jaki prowadzą, może się dobrze pokrywać z moją radosną twórczością opisaną powyżej. Chłop i kobita, nie koniecznie pierwszej świeżości, czy to zatopieni w koncertowym tłumie, czy to stojąc na ulicy, szczerzą się do nas skrzywionym grymasem, co daje dobry przedsmak ich twórczości, która w swej syntetycznej naturze jest storturowaną wersją dyskotekowego gniotu, skoncentrowanego w elektro-punkowej konserwie. I tak to już się przyjęło w tego rodzaju grupach, że skład damsko-męski, ograniczony do dwóch osób, doskonale daje sobie radę
z generowaniem plastiku z syntezatora, od którego wypadają plomby z zębów. Inaczej tutaj nie jest, bo muzyka ma spore pierdnięcie i przysłowiowego kopa.
Od poprzedniego albumu minął tylko rok, a tu już nowe i świeże kawałki, które szeleszczą syntezatorowym zgrzytem aż miło. Okładka albumu przypomina mi pamiętny Subtonix, którego muzyka równie elektro-punkowa, ma chyba jakiś związek z tematem, bo jest tu równie energicznie a nawet muzycznie blisko. Może nie jest to aż tak depresyjne jak zespoły z Cochon Records, czyli Gravy Train czy New Collapse, ale to wciąż ta sama para kaloszy: brud, syf i elektroniczne popłuczyny to bez wątpienia przewodnie motto artystów z Kap Bambino. Z drugiej strony sprawni muzycy, którzy z łatwością generują punkowe hity i nasycają je jakąś magią omijając z daleka słodzizny, jak wiele bliskich im zespołów. Nowy album, zdecydowanie dojrzalszy od poprzednika, nie odrzuca przebojowości na rzecz mrocznej konwencji, za to dodaje uroku ckliwym romantyzmem, trochę z nostalgii, lecz więcej z premedytacją. Jest tutaj więcej miejsca na refleksję a chłód który bije z klawiszy, stał się ciężki i ołowiany, dając tło pod słodkie zawodzenia Caroline Martial.
Jednym zdaniem, kolejna dobra pozycja tego zespołu, która klasyfikuje się trochę dalej niż rzesza grup o podobnym zabarwieniu. W dobie popularności Ladytron czy Vive La Fete to dobra odskocznia od nowego modelu synth wave, neo disco czy jak tam to zwać. Na pewno godne polecenia poznać się z tą sceną, bo jest to nowe i świeże spojrzenie na muzykę, które w odróżnieniu od rocka może jeszcze zaskoczyć.
Tracklista:
01. Blacklist
02. 11:38
03. Dead Lazers
04. Lezard
05. Red Sign
06. Rezozero
07. Batcaves
08. Blue Screen
09. Human Piles
10. Plague
11. Blond Roses
12. Acid Eyes
Wydawca: Because Music (2009)