Była miła. Miała włosy do bioder, noszone przeważnie luźno rozpuszczone, czasem upleciony kolorowy warkoczyk. Ubierała się często w spodnie typu bojówki i ciężkie buty. Nie znosiła nudy. Chciała wypaść zawsze jak najlepiej we wszystkim, co robiła. Udawało się jej to! Dzisiejszej nocy wstała wcześniej, niż zwykle. Nie jak zawsze około trzeciej, tylko wyjątkowo po pierwszej godzinie. Nie mogła spać.
Zajrzała na fejsa, nic ciekawego. Jakiś hodowca zaginął z koniem kilka dni temu. Pewnie zachlał, po co robić z tego halo? - pomyślała. Zabrała w pośpiechu torbę z wyposażeniem i pojechała w sam środek lasu, który wydawał się jej teraz być kawałkiem spełnienia marzeń.
Motocykl postawiła na parkingu przy szosie. Księżyc świecił jasno, niebo było czyste. Weszła w głąb cichych olch. Ominęła przydrożny rów idąc w jednym, ustalonym i zaplanowanym kierunku, na polankę za olsem, na łąkę, na której pasły się jelenie. Urządzały sobie tam podobno rykowisko, tak słyszała od Michała. Jej pasja była niesamowita. Michał zaraził ją swymi opowieściami. Fajnie było samotnie wchodzić nad ranem do lasu i na samym jego skraju wypatrywać zwierząt, które przychodziły na bezdroża czynić swoje zwyczaje. Niesamowite uczucie! Ten dreszczyk, te widoki! Ta samotność!
Jako, że dzisiaj wyszła spróbować przygody w środku nocy, nie nad ranem i nie o świcie; zabrała ze sobą latarkę. Miała dobre światło, więc spoko. Szła, oświecając sobie szlak, który przemierzała wśród mrocznych, spokojnych olch. Jakże dziwne były w tej ciszy, jakby zaczarowane. Nie doświadczyła nigdy dotąd takiego uczucia. Zdawały się błyszczeć w świetle księżyca. Niesamowite!
Kochała to robić. Czaić się, odczekać swój czas, aż przyjdzie jakiś ogromny jeleń, albo młodziutki koziołek. Wytrwać, aż wychyli się tak, by go było widać w całej okazałości i w tym momencie pstryknąć mu zdjęcie. To było prawie, jak polowanie! Jak bycie snajperem, jakimś elitarnym wysłannikiem na niebezpiecznej misji. Masakra! Toż to wymiata wszystko! Nie ma nic piękniejszego ponad te emocje. Nawet seks, czy pieczone ciasto drożdżowe babci na ciepło nie mogły równać się z tym wszystkim. Seks przeżyty do tej pory nie był zresztą zbyt satysfakcjonujący. Jakieś tam sapanie, gniecenie i chwilka przyjemności. Lepiej było zapalić trawkę, a i czekolada wywoływała więcej endorfin, phi!
Doszła do kolejnego rowu. Płynęła w nim żółta woda. Pamiętała to z ostatniej wyprawy rozpoznawczej, którą wykonała w dzień, kiedy świeciło jeszcze słoneczko. Przeskoczyła rów i gdy podniosła głowę ujrzała w świetle latarki padnięte zwierzę. Zebrały się wokół niego czarne ptaszyska, które na jej widok pośpiesznie odleciały w korony drzew z głośnym KRA, KRA! Podeszła bliżej. Nie mogła opanować drżenia serca. Był to padnięty koń. Poświeciła na niego. Miał ciało prawie bez ubytków, tylko w brzuchu jakby wyskubaną dziurę. Jeszcze nie śmierdziało od niego tak bardzo. Nagle z otworu brzucha padliny wyszedł szybko czarny kruk z czerwonym od krwi dziobem. Wrzasnął swoje KRA i poderwał się szybko do góry. Odleciał prosto w światło księżyca.
Stanęła jak wryta. Ręce mocno jej zadrżały. Serce podeszło do gardła, przestając na chwilę bić, by zaraz po tym załomotać niesamowicie szybko i mocno. Nie mogła się ruszyć. Latarka z drżeniem świeciła na leżącą padlinę. Las był ciemny, mimo, że przenikało do niego światło lunarne. Stał się jakby bardziej mroczny, niż się przed chwilą wydawał.
Ej, głupia! Przecież to normalne! Padł koń, albo ktoś go tu porzucił, a ptaszki znalazły sobie darmową restaurację. Przecież w lesie wszystko się może zdarzyć! Otrząsnęła się z transu i odeszła dalej. Przemierzyła jeszcze paręset metrów w zamierzonym kierunku. W lesie panowała cisza. Olchy stały i stały. Jedne cieńsze, drugie grubsze. Piękne w swej urodzie. Z wikipedii zapamiętała, że ich drewno po rozcięciu i chwili przesuszenia nabiera barwy czerwonej. Dziwne, jakby puszczały własną krew. Gdy się zranisz, na przykład nożem, to też od razu krew nie leci, tylko po chwili. Olchy mają to samo?
Dotarła do wybranej polanki. Schowała się krzakach tuż przed rzeczką, za którą rozpoczynała się łączka. Wyciągnęła z plecaka aparat. Ustawiła parametry, sprawdziła czy wszystko jest w porządku. Pociągnęła sporych kilka łyków wody z butelki, bo czuła niesamowitą suchość w ustach, wywołaną wcześniejszym przeżyciem. Następnie usiadła spokojnie i zaczęła wpatrywać się w centralny punkt polanki, wodząc przy tym wzrokiem po granicach łączki, otoczonej lasem. Księżyc oświetlał wszystko niesamowicie. W końcu pełnia! Jasny łysy łeb patrzył z nieba na całą polanę. Zrobiła mu fotkę. Na tle krajobrazu wyglądał niesamowicie dobrze.
Otoczyła ją spokojna cisza. Milcząca samotność wyszła z pośród rosnących za nią olch i ukoiła jej wszystkie smutki, tęsknoty, stres. Płynęła teraz w swej własnej świadomości wpatrując się w polankę z aparatem przygotowanym do strzału, niczym broń snajperska. Cicha, zamaskowana, ukryta. Sam na sam z naturą. Oczekiwała przybycia pięknej zwierzyny. Może nadejdzie stadko jeleni, może sarny. Dziki też mogą być, byleby tylko nie podeszły zbyt blisko. Niech tylko pamiętają by wystawić swe ryjki z trawy w kierunku obiektywu. Minęła godzina, może dwie oczekiwania. Zaczynało się dłużyć.
Nagle ciszę przerwał trzask pękniętej gałęzi. Z prawej strony na polanę, w odległości kilku metrów wyszedł niespotykany okaz. Nie był to jeleń, ani żaden zwierz leśny. Normalny, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna szedł w jej kierunku. Wpatrywał się w nią i brnął poprzez suche trawy. Jego szybki krok zaskoczył ją. On widział ją, i dążył do niej. Zlękła się! Zrobiła mu odruchowo zdjęcie. Oczekiwała przecież tutaj pośród lasów jedynie pięknej zwierzyny. Pstryknęło się, tak po prostu. Postać mężczyzny zaczęła biec. Nikogo nie przypominał. Jego twarz była oświetlona blaskiem księżycowej poświaty. Miała dziwnie czerwony kolor, jak drewno ściętej olchy.
- Ma nadciśnienie? I tak biega? -pomyślała szybko odchodząc w mroczny las. Nie wiedziała skąd się wziął tutaj facet o tej porze. Może myśliwy wkurzył się, że płoszę mu zwierzynę, albo kłusownik zdenerwował się, bo go naszłam? Może Straż Leśna ma jakąś akcję?
Słyszała jak ją dogania. Zaczęła biec, szybko uciekać świecąc sobie latarką. Aparat wypadł jej z dłoni, nie wracała po niego. Bała się. Mężczyzna nie zwalniał. Nie musiał przyświecać sobie, a i tak ją doganiał. Był coraz bliżej. Nie charczał, nie sapał, cichy jakiś. Tylko te olchowe gałązki pod jego nogami pękają, jakby kości trzaskały - pomyślała, tracąc równowagę. Twarzą upadła w coś mokrego, lepkiego. Wtedy dopadł ją! Wbił swe ostre, niczym kruczy dziób zęby w jej ciało i zaczął ją gryźć. Pachniał, jak ten spotkany wcześniej koń; padliną. Za czwartym ugryzieniem poczuła tylko zimno, lekkość i ujrzała mrok, jak gdyby olchy osunęły się na jej ciało niczym kochanek, zakrywając cały księżyc i jasne niebo pełne bladych trupio gwiazd. Odeszła z cichym tchnieniem, niczym lekki podmuch wiatru, jak smagnięcie mgły, szum strumyczka. Nicość wygrała tym razem upiorna i tylko las nadal żył olchowym życiem, promieniując dziwną energią wokół drzew.
Do dnia dzisiejszego nie znaleziono upiora, tylko w pobliżu polanki odkryto podczas przeszukiwań lasu dwa martwe ciała ludzkie i padlinę czarnego konia. Jak podały regionalne media, oba ludzkie ciała miały na sobie ślady kąsania przez nieokreślone zwierzę prawdopodobnie. Aparatu fotograficznego chyba nie znaleziono, bo nie ma o nim nigdzie żadnej wzmianki.