Niedziela, jak to ma do siebie ten dzień tygodnia, toczyła się leniwie… do czasu. Na pół do siódmej bowiem należało zameldować się w poznańskim klubie Blue Note. Tam to właśnie odbywało się tzw. Relese Party zespołu Turbo, czyli koncert zorganizowany przy okazji premiery ich pierwszej płyty długogrającej. Pierwszej oczywiście - na tym etapie ich działalności - z nowym wokalistą na składzie. W tym wydarzeniu brały też udział kapele Zandelle, Grailknights oraz rodzime [deleted].
Jakże by inaczej, nie obyło się bez opóźnień. Impreza miała startować o 18:30 a ruszyła trzydzieści minut później, spowodowane było to technicznym ustawianiem odsłuchów i w ogóle nagłośnienia.W trakcie swego półgodzinnego setu, dokooptowany na ostatnią chwilę zespół [deleted] zbyt wielkiego szału niestety nie zrobił. Ta muzyczna lokomotywa dość długo się rozkręcała na początku grając spokojne i hipnotyczne riffy. Po około trzech kawałkach nabrała powoli rozpędu i zaczęła przyspieszać a i wokalistka pokazała, że potrafi liryki również porządnie wykrzyczeć a nie jedynie melodyjnie i delikatnie śpiewać.
Występ ożywiły nieco wizualizacje przedstawiające zjadające się węże, jakieś robale czy zdjęcie przedstawiające wyburzanie budynków. Koncert w całości był jak najbardziej poprawny, ale jak wspomniałem wcześniej - jajec mi nie urwał, a szkoda, bo zespół ma potencjał i pamiętam, że znacznie większe wrażenie na mnie zrobił wiele miesięcy temu grając na Poznańskiej Rzeźni Rockowej.
Po piętnastominutowej przerwie dało się słyszeć ze sceny: "Are you ready for metal?!" i grać zaczął drugi z supportów tego wieczora - Zandelle. Oni jednak nie rozpędzali swojej lokomotywy jak poprzednicy; oni od razu przyśpieszyli niczym TGV w pełnym pędzie! Brooklynczycy pokazali niezłe kopyto już od samego początku zapodając mocne motoryczne riffy, przeplatane później świetnymi melodiami często granymi unisono co dodatkowo potęgowało wrażenie niezłej miazgi. Niektóre zagrywki gitarowe były naprawdę bardzo pomysłowe, a galopada perkusyjna momentami wgniatała w ziemię. Pokazali starą dobrą szkołę grania, dzięki czemu nie musieli długo namawiać publiczności do sporych szaleństw pod sceną. Tłum wrzał, a kocioł rozgorzał niesamowity w mgnieniu oka - podsycany był dodatkowo przez muzyków, którzy załapali fantastyczny kontakt z ludźmi w klubie.
Podsumowując- krótko i węzłowato - rewelacja! Potężne brzmienie, szybko i do przodu, tak trzymać! Zdrowe heavy-powermetalowe łojenie.
Następni uraczyli nas swoją twórczością Niemcy. Na scenie pojawiło się kilku przebierańców i zaczęło się przedstawienie, czyli Grailknights. Pierwsze co mnie zachwyciło to sygnowana nazwiskiem Dimebaga Darrela niebieska gitara Dean z błyskawicami na desce. W ogóle gitary były interesująco stylizowane, oprawione czaszkami czy wymalowane w jakieś niezwykłe wzory, ale nie o tym, nie o tym… Skupmy się jednak na muzykach, bo ich wygląd też nie pozostawiał wiele do myślenia. Byli otóż okutani różnokolorowymi płachtami, na twarzach malunki (pod kolor płaszczy oczywiście), a na głowach hełmy bądź kaptury niedwuznacznie dawały do zrozumienia, że zamienili się w rycerzy. Otóż byli to wojowie, którzy pragnęli zdobyć i chronić Grala. Zatem melodyjne riffy przeplatały się z walką z niejakim Dr. Skul, który przechadzał się wśród publiczności ganiając jakiegoś trola czy orka przed sobą. W późniejszej części występu pojawił się też wielki purpurowy pluszowy smok. Publiczność natomiast chyba najbardziej żywiołowo zareagowała kiedy dostała baryłkę piwa ze sceny. Beczułka w przedstawieniu była znaleziskiem omyłkowo wziętym za Grala, jednak dla osób pod sceną stała się samym Gralem pożądanym przez wielu.
Muzycznie chłopaki pokazali kawał przyzwoitego epickiego melodic-death metalu, ale tak prawdę powiedziawszy, to cała ta zabawa w rycerzy troszkę przyćmiła samą nutę. Nie była ona zła jednak "ginęła w tłumie", że się tak wyrażę i miała tu jakoby rolę drugoplanową. Co nie znaczy naturalnie, że bawiłem się przy tym źle - wręcz przeciwnie, to było coś świeżego czego jeszcze nie widziałem i za to bardzo oryginalne i humorystyczne podejście do muzyki: duży plus! Przez to wesołe, patetyczne granie uśmiech nie schodził mi z twarzy przez cały czas tego gigu. Zaskoczył mnie (i chyba nie tylko mnie) zagrany jeden cover. Zespołu Pages zostało przerobione "You Need A Hero", co w konwencji deathmetalowej robi całkiem ciekawe wrażenie.
No i na koniec śmietanka. Została ona podana niezbyt wcześnie, bo występ Turbo rozpoczął się dopiero po pół do jedenastej, przez co może później dało się odczuć niemałe zmęczenie.
Zaczęli nowymi numerami; i co tu o nich dużo można mówić, materiał jest świeży, ale nie da się pomylić go z czymkolwiek jakiejkolwiek innej kapeli. Nadal mają swój styl i trzymają własną konwencję grania. Rock'n'rollowy metal wciąż przepływa przez ich żyły niczym żywe srebro wypalając swe piętno na fanach.
Po dwóch nowych kawałkach przyszła pora na przegląd klasyków. Cofając się od poprzedniej płyty wkraczali w głąb swej twórczości. Tak zatem dało się usłyszeć po dwa, trzy kawałki z niemal każdego krążka: od albumu "Tożsamość" ("Otwarte Drzwi Do Miasta", "Legenda Thora"), przez "Awatar" ("Armia", "Upiór w Operze"), "Kawalerią Szatana" (niestety jedynie z drugą częścią tytułowego numeru, ale za to z "Kometą Halleya" oraz "Żołnierzami Fortuny"), "Smak Ciszy" ("Już Nie z Tobą", "Wybieraj Sam", "Jaki Był Ten Dzień") do "Dorosłych Dzieci" ("Szalony Ikar", "Mówili Kiedyś", "Pozorne Życie" i tytułowy). Na finał po bisach Wojtek Hoffmann a'capella zaśpiewał kilka wersów utworu "Smak Ciszy", pomógł mu w tym trochę Tomasz Struszczyk i był to całkiem miły akcent wieńczący wieczór.
Ale hola, hola… pospieszyłem się trochę, bo koncert trwał niemalże dwie godziny, a już o końcu piszę. Wspomniałem już Tomka Struszczyka, więc może wypadałoby coś więcej napisać o nowym dobytku wokalnym zespołu. Cóż, barwą głosu niewiele różni się od poprzednika i według mnie całkiem przyzwoicie wstrzelił się w szeregi turboszczaków. Żywiołowo i swobodnie porusza się po scenie a i z publicznością łapie wspaniały kontakt.
Reszta zespołu też wydaje się czuć z nim już za pan brat, bo doskonale się dogadują.
Pan Hoffmann oczywiście nie dał spokoju swoim sześciu strunom i z wielką werwą i nie szczędząc sił pokazywał na co go stać. Finezja, kunszt i doświadczenie tego człowieka nie pozwalają mi napisać nic innego jak tylko wyrazy szacunku i podziwu.
Koncert, zarówno gwiazdy jak i poprzedzających "rozgrzewaczy" zaliczyć należy do bardzo udanych i pełnych świetnej muzyki. Z jednej strony oryginalny pełen świeżości z drugiej old-schoolowy i klasyczny. Występy były pełne emocji i intensywności, bardzo udane tak i w wykonaniu młodych jak i bardziej dojrzałych muzyków. Publiczność przejawiała zachwyt, bo i klimat ustanowił się bardzo pozytywny...
Wydarzenie to uważam za wielce udane a kogo nie było - niech żałuje!