Po piętnastu minutach w takim miejscu wychodzę z wiedzą, którą mogłabym poszerzyć niejeden rozdział kompendium chorób wieku dziecięcego i jeszcze wydać dodatek pod tytułem „Skuteczne leczenie”. Chociaż czarnej kawy nie pijam, idę sobie zrobić wielki kubeł szatana, żeby otrząsnąć się z „perfumowanych pieluszek”, „stópeczek”, „gardziołek” i „kaszelku”. Fuuu…
Na widok niemowląt przynoszonych do biura chowam się za stosem papierów, żeby mi tych różowych, ulewających prosiątek nie dano na ręce a na pytania w stylu „Słodki bobasek. Prawda?” odpowiadam, że z musztardą i keczupem pewnie smakowałby lepiej.
I tylko czasem żal mi tych maluchów, no bo co one mogą sobie myśleć na temat tego tabunu obcych bab? Pewnie coś w stylu: „Odwalcie się wszystkie i przestańcie mnie macać. Ja chcę tylko miękkiego, ciepłego cyca, jeść i spać”. Wcale im się nie dziwię. ;)
A dzieci chciałbym mieć. Kiedyś.