Nie zasnę, nawet zamyślić się porządnie nie mogę, bo fanfara bólu rozlega się pod kopułą czaszki, gdy tylko nieopatrznie się poruszę. Mięśnie o których istnieniu zapomniałam, przypominają, że są ważne. Kichnięcie daje ciemne ciapki na czerwonym tle pod powiekami, głębszy oddech odzywa się gdzieś pod łopatkami kopniakiem prądu, czkawka to katastrofa. Ból sprawia, że każdy mięsień zyskuje tożsamość: „ten rwie cały czas”, „ten odzywa się, gdy próbuję unieść głowę”, „ten ciągnie aż do karku”. Starzy znajomi: ból i mięśnie.
Dlaczego to łóżko jest tak twarde i nierówne? Myślę o unoszeniu
się na wodzie – nic nie boli, nie trzeba się ruszać, nic nie gniecie w plecy,
fale bujają, z uszami pod wodą jest cicho, prawie tak jak teraz. Prawie - za
oknem wyje syrena karetki. Na trasie za miastem ktoś wylądował w rowie,
bo zapatrzył się na pola pokryte śniegiem - osobliwe równiny pod jaskrawo
pomarańczowym niebem.
A ja wyję z bólu. Cichutko wewnątrz siebie, by nie było Mu przykro, że nie może mi pomóc…