Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Sabaton, Gamma Ray, Helloween - Zlin, Czechy (15.12.2007)

"Dyniowe głowy" na halę zaczęto wpuszczać około godziny 19:45, czyli piętnaście minut przed planowanym rozpoczęciem koncertu. Polscy fani Helloween wkroczyli do środka trzymając flagę narodową i skandując popularną melodię "happy happy helloween" oraz "Rotę", sprytnie omijając kwestię "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz", ze względu na pochodzenie muzyków. Napomnę, że kłótnia, jaka zrodziła się między nimi a jakimś Czechem została zażegnana wraz z rozpoczęciem koncertu, a spowodowana została nagłym ich zniknięciem. Po owym zdarzeniu czuję pewien niesmak, bo potwierdzałoby to tezę, że Polacy są mocni tylko w gębie, a zapał, jaki towarzyszył im podczas walki o dobre miejsce przed sceną w błyskawicznym czasie zniknął, zamiast przerodzić się w dopingowanie zespołów.
Cóż, nie dało się tego pominąć milczeniem, ale nie zapominajmy o prawdziwych fanach muzyki, którzy nie mogli się doczekać wejścia na scenę swoich uwielbianych kapel. Łącznie czekali około 30 minut, ale zapewniam, że nawet gdyby organizatorzy zażądali od nich ścięcia swoich długich włosów, ogromna rzesza metalowców przyjęłaby ten warunek. Publiczność wrzała, gdy na estradę wkroczył Sabaton w roli supportu. Słyszałam głosy, że koncert mógłby uwzględnić ten zespół jako punkt główny, ale naprawdę nie dam rady orzec, na którą kapelę publika oczekiwała najbardziej. Z każdą piosenką zdawało się, że temperatura stopniowo skacze o kilkanaście stopni. W pewnym momencie wokalista postanowił uciąć sobie z nami krótką pogawedkę. Mówił o tym, jakm wspaniałym krajem są Czechy, bo, po pierwsze, jego mama stąd pochodzi, po drugie, jest tu najwspanialsze piwo (i tu wskazał na puszkę Pilsner Urquell) a po trzecie, tutaj jest najwspanialsza publika i na pewno wróci do Zlinu za rok. Możnaby nieco podyskutować na temat owej, najwyższej pozycji Pilsnera i czeskich fanów, rzekomo górujących nad wszystkimi innymi, ale pomijając tę kwestię, występ Sabatonu wypadł perfekcyjnie.

Kolejnym zespołem, który pojawił się na scenie w towarzystwie szaleńczych okrzyków był Gamma Ray. Przyznam, że ich muzyka, słuchana na żywo z pewnością niejednemu uświadomiła, co to jest naprawdę power metal. Jak nigdy w życiu pasowała wówczas wielka flaga z wizerunkiem okładki ich nowej płyty, Land of the Free II wywieszona jako tło sceny do emocji jakie wywarły na publiczności utwory połączone z hałasem i samymi wykonawcami, którzy wprost kilka metrów od nich wywijali fikołki na scenie. Cokolwiek bym powiedziała, wydałoby mi się zbyt lakoniczne. Po prostu takie wydarzenia nie tylko graniczą z mistyką, ale ją przekraczają. Widać było, że muzycy również czują ową moc płynącą z głośników. Zero sztywności, czy grania na zasadzie "Chryste panie, jeszcze jeden koncert, jeszcze jeden muszę przeboleć". Kai w pewnym momencie zwrócił się do ludzi siedzących ze słowami "Wy nie oglądacie tego w telewizji, wstańcie!", a później zachęcił wszystkich do skandowania "Heavy metal universe" i wtedy już nikt nie podpierał ścian. Bardzo pozytwynym aspektem występu było skrzyżowanie przez gitarzystów swoich sprzętów. Wydaje mi się, że chcieli tym potwierdzić, że ich kapela nie składa się z wokalisty, gitarzysty, basisty, perkusisty, ale że są jednością, są po prostu Gamma Ray, które tylko i wyłącznie tworzą RAZEM. Jeszcze takiej szczerej radości, ze wykonywania swego zawodu u nikogo nie widziałam, a mogliby uważać koncertowanie za smutny obowiązek - Kai Hansen pointując występ podszedł do perkusisty i wycisnął jego koszulkę, z której ciurkiem polał się pot...

Na Helloween trzeba było poczekać dłużej niż na powyższe kapele. Nie mieli oni też zwyczajnej sceny. Ich sprzęty i inscenizacja ukryte zostały za kurtyną Gamma Ray, która też znacząco opadła ogłaszając swoim upadkiem początek występu. Najpierw wszędzie panował mrok, a z głośników dobiegała swego typu inwokacja "Crack Into The Riddle", kawałek otwierający ostatnią płytę Helloween. W końcu zapaliły się światła, a na środek wbiegł witany niesamowitą reakcją publiki Andi Deris. Ludzie pod sceną gotowali się, chorzy zdrowieli (tu puszczę oko w kierunku mojego towarzysza wyprawy, który pojechał do Czech z grypą, a na czas występu wyzdrowiał i zachowywał się nie mniej, jeśli nie bardziej żywiołwo jak reszta), a sceptycy po prostu tonęli w okrzykach uwielbienia. Andi okazał się bardzo wygadanym typem, ciągle zwracał się do publiczności. Miał z nią wspaniały kontakt, odniosłam wrażenie, że rozumiemy się bez słów. Deris ma usposobienie gwiazdy, o czym wiedziałam już od pierwszych sekund trwania koncertu. Swoim zachowaniem przyćmił nieco swojego poprzednika. Takie sztandarowe utwory jak "Eagle Fly Free" nawet nie musiał śpiewać, publika robiła to za niego. W pewnym momencie zniknął ze sceny a z nim dwoje gitarzystów. Obok perkusji postawiono małą kurtynę, a po chwili zainicjowana została melodia Deep Purple "Smoke On The Water", zasłony rozstąpiły się, a na środku podestu naszym oczom ukazały się trzy krasnale, z których jeden śpiewał coś piskliwym głosnikiem i zabawiał żartami resztę. Każdy z nich zaopatrzony został w brodę i kapelusz, a w klęczkach ukryto ich normalny wzrost (w miejscu kolan postawiono wielkie skrzacie buty). Było dużo z tym śmiechu i oklasków. Swoje pięć minut miał też Dani Loeble, perkusista. Przez około 10 minut zabawiał publikę solówkami. Pominę fakt, że wszystko zostało wyreżyserowane (przepraszam, fajczenie Michaela Weikatha nie było zamierzone, przynajmniej przez organizatorów), bo dzięki temu z koncertu powstało bardzo ciekawe i śmieszne show. Występ Helloweena był wolniejszy i bardziej teatralny od wsześniejszych, ale mimo to muzycy otrzymali korony króla balu, co skwitował Andi - gdy skandowaliśmy "Perfect Gentleman", gdzie on mówił "you are" a my " perfect", na koniec rzekł "tym daliście nam znać, że jesteśmy doskonali ".

Helloween, żegnany z bólem po chwili znowu pojawił się na scenie, tym razem w towarzystwie Gamma Ray. Zdawali się być jak rodzeńswto - raz mikrofon brał Kai, raz Andi, wszyscy idalnie współgrali i gdyby zjawił się jakiś laik pod sceną, na pewno nie zdałby sobie sprawy, że to są dwa odrębne zespoły, dziwić się mógłby tylko ilością muzyków w składzie. Pokazali nam w dualistyczny sposób "I want out", "Future World", które fani mogle spokojnie z nimi wspólnie wykrzyczeć, czym likwidowana była granica pomiędzy odbierającymi muzykę, a nadającymi muzykę. Jedna wielka scena.

Niektóre koncerty sprawiają, że uwielbienie do muzyki wzrasta do poziomu miłości. Ten niewątpliwie też zburzyłby mury Jerycha.
Komentarze
kalasznikowa : ktoś był na tym koncercie oprócz mnie??
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły