O komercjalizacji miłości w kontekście walentynek można by długo mówić. Nie o tym jednak ten wpis.
Ostatnio, w doborowym towarzystwie, wybrałam się do kina na 90-cio minutowy pokaz szeroko rozumianych „reklam miłosnych”. Jako, że „zwierze radiowe” ze mnie a ponadto lubię reklamy, większa ich ilość jednorazowo mi nie szkodzi, zwłaszcza jeśli można je komentować i obserwować reakcje publiczki.
Reklamy różne (kwadratowe i podłużne): od reklam gejowskich, w przypadku niektórych z nich zastanawiałam się jak środowiska homoseksualne przełknęły te humoreski, czy też potrafiły spojrzeć na swoją orientację „z przymrużeniem oka”, po reklamy stricte hetero-erotyczne, w trakcie których milkły komentarze i śmiechy a atmosfera, skutecznie podgrzewana martini i czekoladkami, interesująco gęstniała.
Część tej radosnej twórczości marketerów, pod względem wizualnym, zaliczyłabym do kategorii „koszmarki”: zero estetyki (żeby ją jeszcze poświęcić na rzecz humoru, ale gdzie tam!), nudne zdjęcia, kiepskie ujęcia. Fabułę cechowały brak wyczucia i dobrego smaku. Szczęściem, zdarzały się również „perełki” jak chociażby: spot o haśle „pokochaj kuchnię wegetariańską” (doskonale znany z czołówki „Zakazanych reklam”) Humor, świetne zdjęcia i odwołanie się do inteligencji widza, czegóż chcieć więcej?!
A miłość? Miłość w wydaniu reklamowym jest łatwa, lekka i przyjemna, jednoznaczna, przewidywalna i niewymagająca wysiłku. Jest kiczowata. Ale choć skomplikowana i wcale łatwa w rzeczywistości, jest jeszcze większym kiczem. W zależności od okoliczności, przerabiamy te same scenariusze, ale w swym egocentryzmie jesteśmy przekonani, że oto trafia nam się coś wyjątkowego, jedynego w swoim rodzaju, nadzwyczajnego, itp. itd. Miliardy takich samych historii.
Cudownie naiwni…