Każda kolejna płyta R.E.M. jest jak odnaleziony po latach stary kumpel, z którym kiedyś świetnie spędzało się wieczory i za którym tęskniliśmy. Michael Stipe puścił w kilku wywiadach farbę, że do nagrywaniu nowego materiału zespół zaprosi nie byle jakich gości. Nie skłamał. Na krążku usłyszeć można Eddiego Veddera, Patti Smith i członków grupy Peaches. Można powiedzieć, że Stipe i jego koledzy dobrali sobie do pomocy znajomych z najwyższej rockowej półki.
W przemyśle muzycznym gościnna obecność gwiazd to czynnik, który w założeniu ma podwyższyć atrakcyjność płyt. W przypadku „Collapse into now” ta zasada się nie sprawdza. Wokalista R.E.M. całkowicie zawłaszczył wszystkie utwory, pozwalając zaproszonym sławom zagrać rolę tła dla swoich popisów wokalnych. Choć szczerze powiedziawszy, termin „popisy wokalne” jest tu pewnym nadużyciem. Śpiew Michaela Stipe’a niesie w sobie smutne, bo wyraźnie wyczuwalne, oznaki zmęczenia. Nie jest już tak drapieżny i energetyzujący, jak choćby na albumie „New adventures in hi-fi”. Możliwe, że to kwestia wieku artysty. Stipe jakiś czas temu skończył pięćdziesiąt lat i zostawił już chyba za sobą ten etap życia, w którym rozpętywał w muzyce rewolucje i budował artrockowe barykady. Obecnie robi wrażenie człowieka, który bardzo się uspokoił i wyciszył. Przynajmniej, jeśli chodzi o twórczość w studio nagraniowym. Bo na koncertach, na szczęście, szaleje po staremu.Nie inaczej rzecz ma się z jego kolegami z grupy. W grze Petera Bucka i Mika Millsa wyraźnie słychać zachowawczość i niestety, brak nowych pomysłów na odświeżenie stylistyki zespołu. Z jednej strony, takie zanurzenie we własnej tradycji jest dość bezpieczne i pozwala trzymać mniej – więcej równy poziom, z drugiej – nieuchronnie nasuwa myśl o nadgryzaniu swojego ogona, co dla wielu muzyków jest jednoznaczne z artystycznym zgonem. Przykro mi być zwiastunem katastrofy, gdy piszę o jednym z moich najukochańszych zespołów, ale fakty są nieubłagane – „Collapse into now” to wyraźny znak wypalenia sił witalnych grupy R.E.M. Mam nadzieję, że ten kryzys da się zażegnać, bo ciężko jest obserwować jak muzycy, uznawani za wybitnych, pogrążają się przez plagiatowanie swoich własnych dokonań sprzed lat.
Słuchanie „Collapse into now” wywołuje w umyśle bardzo konkretne skojarzenia. Utwór „Discoverer” na odległość pachnie aromatem „What’s The Frequency, Kenneth”, a „Uberlin” kryje w sobie ziarno zasiane dawno temu w „Drive”. I o ile pierwszy kontakt z nowa płytą jest dość przyjemny, to każde kolejne wrzucenie jej do odtwarzacza powoduje coraz bardziej nachalne wrażenie powtarzalności materiału. W dodatku żaden z nowych utworów nie wydaje się na tyle ciekawy, żeby pozostać w pamięci i sercu na dłużej. Gdzieś podziała się siła przekazu i wrażenie, że R.E.M. przekazuje słuchaczowi coś prawdziwego. Jak uwierzyć artystom, którzy prezentują rozwodnione kopie samych siebie?
Ja tego nie umiem, więc muszę odłożyć album na półkę i pozwolić, żeby zarósł tam kurzem. Nie umiem pogodzić się z myślą, że grupa, która miała tak ogromny wpływ na rozwój historii rocka, powoli tonie w miałkości i rozmienia się na drobne. Jest mi najnormalniej w świecie przykro. Spotkanie ze starymi znajomymi okazało się klapą. Nie mieliśmy o czym rozmawiać.
Tracklista:
01. Discoverer02. All The Best03. Uberlin04. Oh My Heart05. It Happened Today06. Every Day Is Yours To Win07. Alligator Aviator Autopilot Antimatter08. Walk It Back09. Mine Smell Like Honey10. That Someone Is You11. Me, Marlon Brando, Marlon Brando and I12. Blue
Wydawca: Warner Bros. (2011)
Stary_Zgred : 1) W recenzji wkleił się babol. Grupie nie pomagała w nagraniach grupa...
Ignor : W końcu jakaś w pełni swiadoma recenzja nowej płyty. Miałem już...