Manowar powstał w 1980 roku w Nowym Jorku, ale jego genezy należy upatrywać na angielskiej ziemi. To tam heavy metal rozwijał się najintensywniej, a takie zespoły jak Saxon czy Iron Maiden podbijały świat swoimi fantastycznymi płytami. No, ale przede wszystkim z Anglii był Black Sabbath, którego Joey DeMaio, w latach siedemdziesiątych, był technicznym. Gdzieś, po jakimś koncercie, właśnie w Anglii, poznał Rossa i tak zrodził się pomysł założenia własnego zespołu. Kto wie, może to już wtedy postanowili, że to oni zawładną światem i zostaną królami?
Wątek angielski przejawia się w piosence „Manowar” i później jeszcze wielokrotnie w twórczości zespołu. Na pierwszej płycie „Battle Hymns” jest też sporo innych zalążków i kanonów, którym Manowar zostanie wierny przez następne dziesięciolecia i nigdy od nich nie odejdzie. Widać więc, że koncepcja okazała się szczera, a pomysł trwały. Krucjata była poważna i przemyślana. Od tej chwili mieli stać się obrońcami metalu i walczyć za niego w każdym zakątku świata. Temu zadaniu podołali.
„Battle Hymns” zaczyna się jednak od dźwięku silnika motocyklowego, a rockowy szlagier „Death Tone” jest pochwałą wolności jaką daje jazda na dwóch kółkach. To też jest motyw, do którego Manowar będzie w przyszłości powracał. Pochwałą heavy metalu jest natomiast drugi numer „Metal Daze”. Kolejny hit z chórami entuzjastycznego tłumu, co również będzie jeszcze wielokrotnie wykorzystywane.
Wszystkie pierwsze pięć pozycji to jest równy i przebojowy poziom, z wpadającymi w ucho wokalami i ostrymi sokówkami. Muzyka osadzona jeszcze mocno w rocku, ale już z zadatkami na mocniejszą jazdę. Wszystko zmienia się natomiast wraz z nadejściem szóstego „Dark Avenger”. Robi się wolno i sentymentalnie, mocne dźwięki gitar nabierają patetycznego charakteru, a wokale stają się podniosłe i poważne. Trochę ten numer przypomina mi Deep Purple. Pojawia się jeździec na czarnym koniu, dzierżący miecz zemsty, burning, death, destruction, raping, a przede wszystkim przejmująca narracja znanego aktora i reżysera Orsona Wellesa. Jakże charakterystyczna cecha rodzącej się legendy.
Nie koniec to jednak niespodzianek. Jako siódma pojawia się solówka na basie na melodię opery o Williamie Tellu, co może zaskoczyć nie tylko pomysłem, ale i robiącym wrażenie wykonaniem. Na koniec zaś wraca patos i rozciągłość, a Manowar pokazuje, że jest nie tylko hałaśliwy, ale też łagodny i aż za ładny. „Battle Hymn” to rozciągnięta pieśń epatująca dostojeństwem i bitewną symfonicznością, która przez wiele lat zamykała koncerty zespołu.
„Battle Hymns” to absolutny klasyk, którego nie wypada w żaden sposób krytykować. Dużo tu jeszcze rocka, ale rodzący się styl jest już bardzo wyraźny. Te utwory to są takie ziarenka, z których dopiero mają wykluć się pełnowymiarowe odnogi działalności Manowar, a potem odradzać się, przez lata, wciąż i wciąż, zjadając własny ogon i wyrastając na nowo z tego samego korzenia, na tym samym pniu i tylko w nowym anturażu. No, ale za to właśnie ich przecież kochamy.
Tracklista:
1. Death Tone
2. Metal Daze
3. Fast Taker
4. Shell Shock
5. Manowar
6. Dark Avenger
7. William's Tale
8. Battle Hymn
Wydawca: Liberty Records (1982)
Ocena szkolna: 5