„spiczastoucha
w pręgi
ponad którymi oczu
konstelacja zielona świeci
wybacza ci się okrucieństwo
i świergot
w twoim gardle milknący
wybacza ci się egoizm
przerastający najwyższe drzewa…”
Miałam kiedyś kota… Nie, właściwie powinnam powiedzieć: kot łaskawie pozwolił mi być jego opiekunem.
Znalazłam bestię z połamaną miednicą, mniej więcej o tej porze ubiegłego roku. Weterynarz dał mu tydzień i albo będzie próbował chodzić (co równało się samodzielności) albo bezwładne tylne łapy, skarzą go na uśpienie. Kocur wydobrzał. Nie bez powodu mówi się przecież o dziewięciu kocich żywotach. Nazwałam go Gips i przez jakiś czas był „moim kotem”.
Pewnego letniego dnia sierściuch zniknął. Szukałam, wołałam, pytałam. Nic. Gips przepadł, jak kamień w wodę. Było mi żal, ale jakoś nie potrafiłam mieć mu tego za złe. Widocznie miał tyle sił, by wrócić tam, gdzie jego miejsce. Tak chciał.
Czasem zastanawiam się: co się z nim dzieje? Zwłaszcza, gdy między domami mignie mi przetrącony, szary, koci tyłek.
Ostatnio moje ścieżki skrzyżowałam z pewną kobietą-kotem. Niezależna kocica! Mam nadzieję, że nasze drogi nie rozejdą się nagle i będą biegły w tym samym kierunku, bym mogła lepiej ją poznać.