Wiedziałem, że już jestem spóźniony. Zanim odprowadzę konia do stajni, oddam przy bramie miecz, wyjaśnię kolejne spóźnienie najwyższemu druidowi Melangerowi, minie pierwsza lekcja. Co mi tam! Poleżę jeszcze pod sosną. W tym momencie czyjeś silne ręce złapały mnie za kołnierz! Nie zdążyłem nawet zbliżyć się na sto metrów do świątyni i już mnie ktoś przyłapał.
- Loki, gdzie Ty znowu byłeś!? – wydarł mi się do ucha rosły mężczyzna, mocno ściskając moje ramiona. Był to Cerbin, jeden z nauczycieli fechtunku – Melangerow i arcymistrz Cię szukają, to chyba ma jakiś związek z Twoimi urodzinami. Śpiesz się i lepiej miej dobre usprawiedliwienie.Eh wiedziałem, że to ma związek z tym, że za dwa dni kończę czternaście lat. Pewnie żaden mistrz nie pojawił się jeszcze w świątyni i rada starszych planuje już wysłać mnie do zakonu szpitalnego. Modle się do boga Thora, aby jakiś mistrz zawitał do naszego ustronia i zechciał mnie wziąć na swego ucznia. To moja ostatnia szansa by zostać wojownikiem.
- Przepraszam mistrzu, chciałem po prostu pojeździć rano. Już biegnę do siedziby starszyzny.
- Nie mi masz się tłumaczyć - powiedział z przekąsem mentor.
Chwyciłem lejce mojego konia i pobiegłem głównym gościńcem w stronę murów świątynnych. Taki piękny poranek, lato właśnie zawitało do Aard Landu, słońce powleka szczyty drzew i wzgórz złotem, a strumyczek płynący wzdłuż drogi mieni się wszelkimi kolorami, a ja znowu wpadłem kłopoty. Z daleka warownia wyglądała imponująco, jej wysoki mury z kamienia pobłyskiwały w słońcu, a na szczytach każdej z wież i wieżyczek łopotały sztandary zakonu i Imperium o purpurowych kolorach ze złotymi gryfami. Po chwili dobiegłem do głównej bramy warowni Zakonu Rębajłów Imperialnych. Zakon ten jest wyjątkowy, nie uczy się nas - adeptów - jedynie walki mieczem, uczymy się jak walczyć za pomocą broni i magii. Uczymy się jak być użytecznymi sługami naszego Imperatora, jak być jego najwspanialszymi zabójcami.
Przeszedłem przez bramę, zdałem stojącemu w niej strażnikowi mój miecz i udałem się w stronę stajni, by zostawić mojego Deireadha. W środku stało wiele koni, a przy jednym z nich, mój dobry kolega, elf, Gwyn.
- Hej! Loki! Czy słyszałeś najnowsze wieści!? – wykrzyczał na mój widok, zabawnie poruszając swoimi szpiczastymi uszami, jak zwykł czynić gdy jest podekscytowany.
- Witaj, mój drogi. Nie, nie słyszałem, opowiadaj zatem – odpowiedziałem.
- Mistrz Bleidd, przybył do nas, zaraz po tym gdy wyjechałeś na przejażdżkę, to właśnie jego koniem się zajmuje - powiedział strasznie podekscytowany, aż święciły mu się jego nienaturalnie wielkie, zielone oczy.
Nie zważając na Gwyna wybiegłem ze stajni, udając się do lewego skrzydła warowni, do siedziby arcymistrza. Zobaczyłem go już z daleka, siedział na ławce przed swoją kwaterą, paląc z kimś fajkę. Gdy podbiegłem bliżej zrozumiałem, że ów ktoś musi być przybyłym mistrzem. Serce waliło mi jak oszalałe, czułem pot spływający mi po skroniach, a żołądek podszedł mi pod gardło. Mistrz Bleidden był wysokim mężczyznom o krępej posturze i bujnym czarnym zarostem, siedział w wyniszczonym podróżnym płaszczu, z zawieszonym na plecach mieczem o głowicy w kształcie głowy wilka.
- Loki, Loki, jak zwykle spóźniony, nie tłumacz się, teraz jest to nieważne – powiedział arcymistrz Aenye, gdy chciałem się odezwać – to jest mistrz Bleidd, jak już pewnie wiesz. Przybył do nas aby odpocząć, oraz wyleczyć rany. Rozmawiałem z nim o twojej sprawie. Po długich namowach, niechętnie ale zgodził się aby poddać Cie próbie Sądu Bożego, aby ocenić, czy nadajesz się na jego ucznia – Co!? Sąd Boży!? Przecież to walka na śmierć i życie! Wykrzyczałem w myślach - lecz nie obiecuje, że dokona aktu inicjacji i przyjmie Cie pod swą pieczę. Udaj się teraz do zbrojowni, czeka tam na Ciebie Melangerow, który Ci wszystko wyjaśni.
Gdy arcymistrz to mówił, czułem ciągle przeszywający mnie wzrok mistrza Bleidda, ukłoniłem się i odszedłem bez słowa, wprost do zbrojowni. W głowie miałem zamęt, ciągle huczały w niej dwa słowa – Sąd Boży. Dzięki doskonałemu wyszkoleniu opanowałem wszelkie emocje, byłem nieczuły jak posąg. Szedłem powoli ku swojemu przeznaczeniu.
W zbrojowni panował pół mrok, druid Melangerow już na mnie czekał. Podszedł powoli, milcząc, złapał mnie za ramię i po chwili przemówił.
- Już pewnie wiesz o co chodzi. Teraz zaznajomię Cię ze szczegółami. Bleidd stracił niedawno ucznia w czasie oblężenia Ainegrodu, jego podopieczny został rozszarpany przez orków, gdy ogarnięty szałem walki rzucił się na ich oddział. Jego ciało zostało okrutnie splugawione przez te bestie. Wszystko to wydarzyło się na oczach bezsilnego Bleidda, który sam musiał walczyć o życie. Mistrz do dzisiaj nie może pogodzić się z tą śmiercią i dla tego, nie chce nowego ucznia. Twoja jedyna szansa to udowodnić swoją wartość w prawdziwej walce. Staniesz do niej z elfką Beann'Shie, jest ona najstarszą adeptką zaraz po Tobie przebywającą w świątyni, a zarazem najlepszą z wojowniczek. Wybierz sobie zbroje, weź najlepiej lekką. Weź również mój miecz, jest doskonale wykonany i nie raz uratował mi życie. Idź już! I niech bogowie będą po Twojej stronie.
Miecz Melangerow był ciężki, dwuręczny, o rzeźbionej rękojeści.
Wciąż pogrążony w myślach wyszedłem ze zbrojowni, już w pełnym rynsztunku. Sala treningowa przylegała do zbrojowni. Miała kształt koła, a dokoła areny stały kolumny podpierające strop, w cieniu jednej z nich stał arcymistrz z Bleiddem. Pewnie wkroczyłem na arenę, naprzeciwko mnie stała już gotowa do walki Beann'Shie. Miała na sobie lekką kobiecą zbroję, a uzbrojona była w dwa krótkie miecze, jej ulubioną broń. Była wysoka i smukła jak każda elfka. Miała długie czarne włosy, duże oczy i szerokie usta, była piękna i niezwykle groźna. Zgodnie z rytuałem ukłoniliśmy się i wymieniliśmy pozdrowieniem „Niech twój nóż pęknie i rozpryśnie się!”. Zaczęła się walka, bez żartów, bez skrupułów i litości, tak długo, aż nie przerwie jej mistrz lub nie zginie jedno z nas. Zaczęliśmy krążyć wokół siebie, powoli, bez zbędnych ruchów czy gestów, wyczekując które pierwsze uderzy. Beann nie wytrzymała, zaatakowała błyskawicznym zaklęciem fali, nie zdążyłem dobrze go zablokować i odrzuciło mnie do tyłu, musiałem ratować się przed upadkiem. Opuściłem gardę. Elfka cięła lewym mieczem z pół obrotu, idealni wymierzonym pchnięciem. Cudem udało mi się je sparować, uderzenie było tak mocne, że mało mi nie wybiło miecza z rąk. Jego impet odbił się też na dziewczynie, wybił ją z rytmu, co sprawiło że potknęła się. Była to moja szansa na wygranie. Skoczyłem ku niej, tnąc młyńcem. Beann była jednak niezwykle zwinna, zanurkowała unikając mojego ostrza. Oboje przyjęliśmy z powrotem pozycje szermiercze i na nowo zaczęliśmy krążyć. Nie miałem na to czasu, wiedziałem, że jeśli ona przejmie znowu inicjatywę to walka może się źle dla mnie skończyć. Używając Światełka oślepiłem ją chwilowo i ciąłem, niestety spieszyłem się aby zdążyć nim zaklęcie przestanie działać i mój atak nie trafił tam gdzie miał. Zamiast w przerwę między wiązaniami zbroi trafiłem niżej i miecz mój uderzył w zbroję nie czyniąc dziewczynie większych szkód. Zaklęcie przestało działać i Beann'Shie, odpowiedziała na mój atak serią szybkich pchnięć mieczami. Z łatwością ich uniknąłem, co dodało mi pewności siebie. Przeszliśmy do zwartej walki. Z uderzanych o siebie mieczy leciały iskry. Nie miałem nawet czasu by spojrzeć na mistrza Bleidda. Beann'Shie zanurkowała próbując zajść mnie od tyłu, odwróciłem się najszybciej jak mogłem wykonując paradę, elfka nie miała żadnych skrupułów, jej cios był wymierzony w szyję, która była odsłonięta. Mimo zaciętości dziewczyna wyglądała już na zmęczoną. Spróbowałem ponownie uderzyć. Tym razem z półobrotu, wykonując cięcie od dołu. Miecz Melangerowa był naprawdę ostry, przeciął podniszczoną już zbroje dziewczyny, krew trysła z rany. Przypuściłem kolejny atak, pewny już swego zwycięstwa. Uderzyłem z góry. Elfka jednak odskoczyła, robiąc przewrót i raniąc mnie po nogach. Ból przeszył moje ciało. Jednak nie zważałem na to. Musiałem wygrać. Beann'Shie zwiększyła dystans miedzy nami. Jej rana paskudnie krwawiła Wpatrywała się we mnie swymi pięknymi oczami, wyczekując momentu by uderzyć. Dziewczyna wykrzyczała po elficku „Va'esse deireadh aep eigean!”. Co zdezorientowało mnie. W tym momencie przypuściła atak. Była zdesperowana. Wykorzystała chwile mojego wahania i wykonała obrót. Samym końcem lewego miecza cięła po nogach, z łatwością się zasłoniłem, nie zdążyłem jednak uchylić się przed drugim mieczem. Idealnym uderzaniem zgranym w czasie cięła mnie po krtani. Zobaczyłem jak moja krew zalewa jej twarz. Zobaczyłem uśmiech zwycięzcy na jej obliczu. Nie czułem bólu, lecz wiedziałem, że to koniec. Usłyszałem stłumione krzyki arcymistrza, który do mnie biegł, zobaczyłem smutek na twarzy odwracającego się Bleidda. Arcymistrz Aenye stanął nade mną. Zrozumiałem, że próbuje powstrzymać krwawienie przy pomocy magii. Widziałem też wyraz jego twarzy, wiedziałem, że nie da rady, że jest już za późno. Poczułem ogarniające mnie zimno, oraz przeszywające całe ciało dreszcze. Bałem się, bardzo się bałem, nie chciałem umierać, nie tak, nie teraz. Ogarnęła mnie panika. Chciałem krzyczeć ale nie mogłem.
Lecz stan ten przeminął. Po zimnie i strachu nadeszło nagłe ukojenie. Fala ciepła powoli zaczęła rozlewać się po moim ciele, nie czułem już bólu ani strachu, czułem tylko ciepło. Nie bałem się już umierać, zamknąłem oczy i poddałem się śmierci. Widocznie to było moim przeznaczeniem. Wiedziałem, że zginąłem jak wojownik, czeka na mnie Walhalla.
muaddib : Jestem ciekawy waszych opinii o tym opowiadaniu.