Zalesińska karczma, jak co sobotę wieczór, brzmiała śpiewem i muzyką. Kapela rżnęła sążniście, do wtóru kołującym po drewnianych dylach rozochoconym młodzieńcom i dziewuchom, a z kuchni niosły się smakowite zapachy pieczonych kiełbas, kapusty na skwarkach i wędzonego boczku.
Karczma nabita była po brzegi przez ludzi wracających z udanego targu – każdy kąt i wolne miejsce zajęte było czy to przez panów szlachtę, czy to przez wioskowych szaraczków, libo też znaczniejszych gospodarzy. Wszędy lało się piwo, wódka, wino, a nawet stuletnie miody, bo wśród gości sporo było szlachty herbowej, mogącej się chwalić suto wypełnionymi kiesami u boku. Karczmarz co chwila dolewał to do tego, to do owego kufla, chytrze rachując pod nosem ile nazajutrz zedrzeć z pijaków.
Wrzaski i pokrzykiwania, zmieszane z wesołymi dźwiękami muzyki były tak głośne, że niosły się na kilka mil wokoło, a jednak nie przeszkadzały gościom w rozmowie, ba – im głośniej robiło się w izbie, tym lepiej się w niej gwarzyło. Wśród rozochoconych ludzi tworzyły się nowe znajomości, całowano się z dubeltówki, obściskiwano baby i dziewki służebne, wymieniano nowiny z okolicy – słowem: zabawa i plotki szły na całego.
Na tle wieczornopiątkowej wesołości zwracała na siebie uwagę dwójka dostatnio odzianych panków, zasiadających u najdalszego i najbrudniejszego stołu. Pierwszy z nich postawny był i przystojny – ciemnowłosły i śmigły, kieby sokół. Na krzcie świętym imię Jana otrzymał, które nazwisko „Mączyński” krasiło. Gospodarzył ów Mączyński w ziemi skierniewickiej, gdzie piękny miał dwór, lasy zwierzyny pełne i pola złota pszenicą obsiane.
Drugi z gości, starszy nieco i mniej urodny, szwagrem był gładysza, na poleskich ziemiach w zameczku starym wraz z kompanią rzezimieszków osiadłym, skąd wyprawy łupieżcze na majątki sąsiadów szły. Zwano go Czarnym Markiem, i choć z rodu był znacznego – z Boguszewskich, to nikt o tej konotacji dawno już nie pamiętał.
Ponure gęby i wilcze spojrzenia szlachciców sprawiały, że nikt nie dosiadł się do nich i nie wznosił za ich zdrowie toastów. Zostawiano ich w spokoju, miarkując, że niebezpieczni być mogą ci goście, tym bardziej, że obaj wyglądali, jakby szukali zaczepki. Tak też i było w istocie.
Gdyby ktoś, z bawiących wtenczas w karczmie starego Jędrzycha posłuchał, o czym między sobą rozmawiali, wtedy przyczyna ich wzburzenia stałaby się jasna. Rzecz bowiem szła o niewiastach, a ściślej – o białogłowskiej niewierności.
„ - Zamorduję sukę, flaki z niej wypruję, jak tylko ją dopadnę!” – warczał pod wąsem Mączyński, krzesząc iskry zębami i rzucając dzikie spojrzenia na swego kompana.
„ - Mnie! Mnie – męża swojego ślubnego pohańbiła, z przybłędą jakimś na luteńce brząkającym uciekła! Zaraza jedna! Kurwa wszeteczna, zdzira, pizda niezaspokojona. Bom za mało w domu bywać raczył! Bom pod nogi atłasy, perły, złoto jej rzucał, bom za spokojny sen tej gnidy krew w polu przelewał! Bogdaj ją piorun trzasł, bodaj w piekle sczezła! Ale pierwej, nim ją diabli na Madejowe łoże wezmą, ja z nią potańcuję i moi chłopcy. Zazna ździra rozkoszy z nami wszystkimi, oj zazna. Mało było karesów w ślubnej pościeli, tedy jej pułk wygłodniałych zagończyków podeślę, niech się z rozkoszy rozpęknie. A jej gaszka w oleju gotować każę, dopóki skóra od kości mu nie odpadnie... Byle jeno żywych ich złapać i doma dowieźć. Poczują wtedy gniew mój i krzywdę!”
„ - Pomiłuj Janie, pomiłuj!” – próbował uspokajać towarzysza Czarny Marek.
„ -Choć Jadwiga siostrą jest moją, toć kurwą przebrzydłą nazwać się jej nie wzbraniam. Ująć ci ją pomogę i ukarać, ale na miłość boską proszę – zrób z nią co chcesz, a życie daruj! Niesłychana to sprawa, by szlachciankę mordować, a już przez zajebanie – obraza to wielka. Wypraw ją do klasztoru jakiego, niech tam za życia pogrzebią ją mniszki dla świata. Dyć niewiasta ona jest mizerna – stworzenie na ciele i na umyśle słabujące, na kuszenie diabelskie podatne. Tyle dobrych białogłów po świecie chodzi, znajdziesz ty jeszcze żonę piękną i wierną, z którą lata długie przeżyjesz. A z gaszkiem poigramy sobie do woli. Zanim sczeźnie o śmierć będzie skomlał i buty nam lizał. Jako że łaska nasza nie dla niego.”
„ - Nie rozmiękczaj waść serca mojego” - sapnął Mączyński – „i gadek o niewiastach wiernych zaprzestań. Wszystkie one kurwy jednakie, przed każdym nogi rozłożyć gotowe, kto by im dogodzić umiał!”
„ – Jest wszelako niewiasta, o której mówić tak hadko. Pani nasza na ziemi i niebie, gwiazda zaranna, bożym światłem jaśniejąca, królowa jasnogórska” – odrzekł Boguszewski, i oczy w zachwycie ku górze skierował, jakby ujrzeć tam chciał chór anielski, lecz zobaczył nad sobą jeno powałę karczmy, paskudnie okopconą i przez muchy obsraną.
„ – Jebię Matkę Boską!” rozdarł się rogacz. „Co mnie ona obchodzi? Taka sama ona jak i insze. I co z tego, że zbawiciela bez grzechu wydała? Musiała ona choć dupy Józefowi użyczyć, kiedy miał ochotę, kiej cipki nie mogła.”
„ – Nie bluźnij na miłość boską Janie, bo kara z niebios cię dosięgnie!” – przestraszył się rozbójnik, lecz jego towarzysz splunął tylko z pogardą, i darł się coraz głośniej, coraz bardziej plugawie i ohydnie.
Na te wrzaski umilkli ludzie w karczmie i z przerażeniem spoglądali na bluźniercę, kreśląc na piersiach znak krzyża i szepcząc pobożnie pacierze. Kto stał, lub siedział blisko tej dwójki – ku dalszym lokacjom się kwapił, tak, że wokół szlachciców w pół pacierza zrobiło się pusto. Kiwali ludzie głowami na jego szaleństwo, wytykali go palcami, ale bali się jego gwałtownej młodości i ostrej szabli, tak więc nikt potoku słów z jego ust nie pohamował. Ten zaś – jakby w amok wpadł, na takie straszne bluźnierstwa się ważył, ze i święty by tego nie zdzierżył.
I nagle – pod sklepieniem karczmy zajaśniała światłość niebywała, kojąca i słodka, i wszyscy zebrani poczuli kwietne aromaty, od których błogość zagościła w ich sercach i duszach. W promieniu światła zstępowała do izby błogosławiona Pani, by stawić czoła grzesznikowi, który ją obrażał. Gdy jej białe stópki dotknęły ziemi powiodła Madonna wzrokiem po obecnych i rzekła:
„ - Psiekrwie, tchórze pieprzone! Tak to wy swoją matkę niebieską kochacie? Żaden z was czci mojej bronić nie gotów, gdy ten tam” – wskazała palcem na zbaraniałego Mączyńskiego – „imieniem moim gębę swoją wyciera?”
Zawstydzili się ludzie, pospuszczali ku ziemi głowy i na kolana przed Najczystszą padli, łzy roniąc.
Ona zaś do grzesznika podeszła i w twarz mu rzuciła:
„ - Miałeś waść odwagę potwarz na mnie rzucić, miej też odwagę na sąd boży wystąpić i miecz ze mną skrzyżować. Szlachcic jesteś, więc jak szlachcic postępuj!”, po czym w rączkę swą drobną miecz ujęła, który na jednym ze stołów przez właściciela porzucony został i ku drzwiom ruszyła, wdzięcznie rąbek swej szaty przed zbrukaniem przytrzymując.
Mączyński jak mechanicznie nakręcona kukła ruszył za nią. Widać diabeł go natchnął, bo zamiast przeprosić Panienkę, za głupotę swoją, zaraz po przekroczeniu progu karczmy wzniósł broń do góry i zaatakował Matkę Bożą!
Szybki był szlachetka nad podziw i miecz w jego ręku tylko świszczał, lecz na wielkiego przeciwnika się zamierzył. Chciał Przeczystą ugodzić od tyłu, lecz ona z kocią zwinnością okręciła się lekuchno wokół i odbiła jego uderzenie, tak jak odpędza się bzyczącego komara. Złożył się Mączyński raz jeszcze i uderzył jak żmija chytrze – z boku, pod żebra. Gdyby stał przed nim człowiek śmiertelny, już by nie żył, zwodniczym cięciem usieczon i rozrąban. Bogurodzica wszelakoż mistrzem była nad mistrze, zastawiła się rękojeścią swojego miecza i odbiła uderzenie Mączyńskiego, aż się iskry posypały z żelaza.
Rozdziawił gębę ze zdziwienia zdradzony żonkoś, gdy Panienka, młyńca nad głową kręcąc ruszyła na niego jak furia, jak sotnia wojsk pancernych, jak wcielenie gniewu pańskiego w dzień ostateczny. Śmignęła srebrzysta szabla i oto łeb Mączyńskiego potoczył się w podskokach po ziemi.
Madonna starła zaś krew z klingi i w te słowa zwróciła do odciętej głowy:
„ – Odszczekasz ty teraz wszystkie swoje niegodziwości , imć Mączyński?”
„ – Odszczekam, Świetlista, odszczekam!” – zacharkotała głowa, po czym z jej ust zaczęły wydobywać się dźwięki podobne do psiego wizgu.
„ – Wystarczy, jest ci odpuszczone” – rzekła miękko Przeczysta, po czym uniosła krwawy łeb z ziemi i nasadziła go na drgające jeszcze cielsko. I oto dokonał się cud – trup ożył i padł do nóg Matki Boskiej!
Cud dokonał się także w sercu grzesznika - Mączyński patrzył na Błogosławioną już nie z nienawiścią, lecz z zachwytem. Chciał szepnąć słowo podzięki, ukorzyć się przed nią, ukryć twarz w najświętszych dłoniach, ale gdy uniósł ku niej wzrok – Maryja zniknęła. Odeszła do nieba w promieniu światła zostawiając po sobie pamiątkę – krwawą pręgę na szyi szlachcica.
Od tego zdarzenia wiele zmieniło się w życiu Mączyńskiego, Czarnego Marka i ludzi, którzy świadkowali niezwykłemu pojedynkowi. Wielu wykluło się wśród nich błogosławionych i świętych, wielu zmieniło swe życie na lepsze. Mączyński poniechał myśli o zemście na żonie i wstąpił do klasztoru pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, gdzie zasłynął jako najgorliwszy i najpobożniejszy z braci. Powiadano, że po jego śmierci dwaj aniołowie, w postaci śnieżnobiałych gołębi zanieśli jego duszę do nieba. Boguszewski rozpuścił swoją łotrzykowską kampanię i udał się na pielgrzymkę do Jerozolimy. Po powrocie do kraju zasłynął jako opiekun wdów i skrzywdzonych.