„Nazywamy się Victory Vain, jesteśmy z Wrocławia i łoimy Death Metal z kobiecym growlem” takimi słowami rekomendowali swoją kapelę sami muzycy. Już widzę te rozwścieczone twarze feministek i innych „walczących o równouprawnienie”, którzy zaraz zaczną rzucać na prawo i lewo, że to już zakrawa na przedmiotowe wykorzystywanie kobiet i tym podobne bzdety. Z uwagi na dość skromny udział płci pięknej w tworzeniu w naszym kraju dźwięków ekstremalnych posiadanie w składzie niewiasty nadal jest atutem nie do przecenienia i nie wykorzystanie go stanowiłoby grzech ciężki o ponad tonowym parametrze. Fakt ten podziałał nawet na mnie i zamiast zabrać się za słuchanie „Rise My Head” za jakieś dwa, trzy tygodnie postanowiłem lekko zrewidować swoje plany i wrzucić ten krążek do kieszeni odtwarzacza zaraz po jego otrzymaniu.
Sama, dość oszczędna oprawa graficzna tego CD zapowiadała dość ostre klimaty, jednak nie spodziewałem się, że będzie to miało równie mocne przełożenie na wokal. No i głupi byłem. Z dość skromnych informacji zawartych we wkładce wynika, że za wokale w Victory Vain odpowiada tylko jedna osoba – Lady Dark. O ile mogłem to jeszcze przyjąć w odniesieniu do tych bardziej deathowych growli o tyle nie mogłem uwierzyć, że ta sama osoba wydaje z siebie te zbasowane bulgoto-gulgoty z toną flegmy, bardziej kojarzące się z grindcorem czy innymi czysto rzeźnickimi dźwiękami. A jednak kilka filmików w sieci wyprowadziło mnie z błędu – czapki z głów. By jednak nie skupiać się wyłącznie na osobie wokalistki, wszak jak dobra by nie była (jest) nie mogłaby dobrze wypaść, gdyby za twórców materiału i pozostałych muzyków miała papudraków, wspomnijmy coś więcej o samej muzyce. „Rise My Head” to niespełna 38 minut muzyki i 11 konkretnych, kopiących zad kawałków siarczystego death metalu. Jest bardzo ostro, momentami melodyjnie, chociaż nie aż tak jak w szwedzkiej szkole grania tego gatunku. Wrocławianom zdecydowanie bliżej do amerykańskiego śmierć metalu z piekielnym klimatem, ostrymi, szybkimi partiami gitar (nie stroniących od melodyjnych, ale wciąż drapieżnych solówek) oraz rozcierającymi wszystko w proch popisami perkusisty, który wydaje się dominować nad całością materiału. Z uwagi na wspomniane już oszczędność słowa pisanego na wkładce nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić, że to perkusista Peter jest główną siłą w procesie komponowania, ale gdybym miał skłonności do hazardu to mógłbym się założyć. Oczywiście pozostałym muzykom nie można także nic zarzucić, grają solidnie i stanowią również mocny punkt Victory Vain.
Jeżeli chodzi o najlepsze momenty, to praktycznie mógłbym wymienić 11 kompozycji z tego albumu. Jednak by zaoszczędzić Wam czasu polecę „Night Invader”, który zdaje się być najbardziej reprezentatywny.
Jak dla mnie „Rise My Head” jest, obok najnowszego wypustu Deathlust, jednym z najmilszych zaskoczeń ostatnich miesięcy na rodzimej scenie i dziwię się trochę, że zespół z takim potencjałem musi błąkać się gdzieś na obrzeżach undergroundu. Panie i Panowie wydawcy – oby to było ostatni raz i nie piszę tego kierując się wrodzonym szacunkiem dla kobiet.
Ocena: 9/10
Tracklista:
01. Rise My Head
02. Obsession of Lust
03. Night Invader
04. Monumental
05. Child of Star
06. Coward
07. All Have a Price
08. Hidden
09. You Possessed Me
10. Vampire
11. Jocker
Wydane przez zespół (2011)