Przede wszystkim kreatywność i potrzeba tworzenia. Bardzo chciałem spróbować czegoś innego. Po latach grania w jednym zespole, poznałem doskonale jego możliwości i styl. Miałem sporo pomysłów, które zupełnie nie pasowały do Dimmu. Nie chciałem z nich rezygnować, dlatego pojawił się nowy zespół, z którym mogłem pozwolić sobie na większą swobodę.
Masz w zespole bardzo znanych i utalentowanych muzyków. Czy sama obecność takich nazwisk gwarantuje wybitny album?
Płytę napisałem właściwie sam. Mam jednak wielką nadzieję,
że przy kolejnej, wszyscy dołożą coś od siebie. Wszyscy w kapeli są dobrymi i
uznanymi kompozytorami. Myślę, że to zapewni różnorodność materiału. Jeśli ktoś
ma nas za supergrupę, która chce zrobić szybką kasę, to nic mnie to nie
obchodzi. Prawda jest taka, że jesteśmy paczką znajomych, którzy chcą grać
ciężką i brutalną muzykę, nic poza tym.
To spore zaskoczenie, że Twój nowy zespół gra death metal, ponieważ ze względu na Dimmu jesteś utożsamiany z black metalem. Opowiedz o inspiracjach, które wpłynęły na brzmienie „Shadowcast”?
Nie czerpałem bezpośrednio inspiracji z konkretnych kapel, ale to chyba żadna niespodzianka, że ze względu na nasz wiek, jesteśmy głęboko zakorzenieni w szorstkim, old schoolowym metalowym brzmieniu. Takie zespoły jak Death, Autopsy, Massacre, Grave, Nihilist, Entombed, Possessed, Pestilence czy Bolt Thrower stanowią dla nas absolutną klasykę. Słuchaliśmy tego w latach osiemdziesiątych i słuchamy nadal. Nie wypinamy się na nowe trendy i brzmienia, ale bardziej odnosimy się do twórców gatunku. To jest dla nas największa przyjemność.
Pochodzisz z Norwegii. Tak samo Jardar. Shane jest z Anglii, Marc z Niemiec, a Tony ze Stanów. Całkiem niezła międzynarodówka. Jak udało się Wam zebrać materiał do kupy i zgrać w jednym czasie, w jednym miejscu?
Nagrywanie przebiegło bez większych przeszkód. Można
powiedzieć, że jesteśmy wielokulturowym zespołem, a co za tym idzie, to było
dość trudne przedsięwzięcie z logistycznego punktu widzenia. Zabawne jest, że
Jardar i ja, mieszkamy dwie minuty drogi od siebie, kiedy od reszty zespołu
dzielną nas setki, jeśli nie tysiące kilometrów. Album zarejestrowaliśmy w
trzech podejściach. Wpierw bębny, następnie gitary i bas. Na końcu Marc nagrał
wokale. Obróbką zajął się w Anglii Russ Russell, świetnie nam znany, ponieważ
pracował wcześniej przy albumach Dimmu, Napalm czy Lock Up. Wiedzieliśmy, że
idealnie nadaje się do tej roboty.
Technologia pozwala na oddzielne nagrywanie instrumentów, przerzucanie
wszystkiego w wirtualny sposób w ułamku sekundy do studia nagraniowego. Muzycy
mogą żyć daleko od siebie, wciąż nagrywając i robiąc próby. Czy uważasz, że
członkowie zespołu powinni dobrze się znać i być kumplami?
Uważam, że nie jest konieczne, aby wszyscy bardzo blisko się
przyjaźnili, choć taka więź jest świetna, szczególnie, jeśli chodzi o
rozumienie siebie nawzajem. Tylko taka grupa ludzi będzie mogła pracować długo
i z sukcesem. To odnosi się również do muzyków. Moim zdaniem, mając tu na myśli
zespół, najważniejsze jest dawać sobie przestrzeń i umieć odnaleźć się w zespole.
To szczególnie wychodzi na trasie, kiedy pojawiają się tarcia i czasem trzeba
sporo charakteru i cierpliwości. Mam takie powiedzenie: znaj swoje miejsce w kapeli
i znaj je dobrze. To się mniej więcej sprowadza do tej prostej myśli.
Gdzie nagrywaliście i jak przebiegł cały proces?
W pierwszej kolejności zaaranżowaliśmy utwory z Jardarem i
Tonym. Tony sam napisał jeden numer i przygotował ścieżki bębnów, co nadało
charakteru nagraniu. To wspaniałe mieć perkusistę, który nie ogranicza się
tylko do swojej wąskiej działki, ale kształtuje cały materiał i ma wpływ na
jego brzmienie. Bębny zostały nagrane w studio Mariusa Stranda z Black Comedy,
a cała reszta w studio kolejnego naszego dobrego przyjaciela, Cyrusa z
Suspiria.
Jakie są szanse na to, żeby Insidious Disease stało się regularnym zespołem, nie tylko nagrywając i koncertując pomiędzy wielomiesięcznymi trasami Dimmu i Napalm?
Mamy poczucie, że to coś więcej niż tylko kolejny projekt na
boku. Nie ma jednak również wątpliwości, że nasze macierzyste zespoły to dla
nas priorytet.
Shane przez ostatnie lata pokazywał się czasem w koszulce Dimmu, więc
zakładam, że jego udział w tym projekcie nie był dziełem przypadku.
Tak, z Shanem znamy się od wielu, wielu lat. Od zawsze
gadaliśmy o tym, że zajebiście byłoby zrobić coś razem, ale udało się dopiero
teraz. Shane to gość z niesamowitym doświadczeniem, choć to można powiedzieć o
nas wszystkich. Przede wszystkim to świetny człowiek, z którym wspaniale spędza
się czas, a poza tym pisze rewelacyjne numery.
Gość jest nie do zdarcia. Jeśli tylko nie grinduje z Napalm Death, zapewne
nagrywa już jakiś inny album lub kompletuje skład kolejnego zespołu. Jaki on
jest prywatnie, ma dobre angielskie poczucie humoru?
Zdecydowanie tak! To świetny kumpel. Objechał świat już tyle
razy, że starczyłoby dla kilku. Ma bardzo otwartą osobowość. Jest wyluzowany i
łatwo się z nim dogadać. Myślę, że z resztą z nas również (śmiech).
Jak ważne jest mieć na pokładzie tak niezmordowanego bębniarza jak Tony?
Nigdy nie skupiam się na tym, kto jak szybko, technicznie
czy efektownie gra. Zawsze za najważniejsze uważam umiejętność odnalezienia się
w danym gatunku i dołożenia czegoś od siebie, aby kompozycja stała się
wyjątkowa. Perkusistę najłatwiej ocenić po sposobie podejścia do poszczególnych
kawałków. Tony jest bardzo wszechstronnym muzykiem. Jeśli trzeba gra bardzo technicznie
lub bardzo prosto. Jest w stanie dopasować się do każdego stylu. Ma wyjątkowy
instynkt i doskonale wie, co robi.
Opowiedz w kilku słowach o perkusistach, z którymi grałeś. W Dimmu bębnił
przecież Tony, ale również takie sławy, jak Nick Barker czy Hellhammer.
Stanowisko bębniarza Dimmu wydaje się być przeklęte. Graliśmy z najlepszymi, ale nikt nie został w zespole tak długo, jakbym tego chciał. Tak działo się z bardzo wielu różnych powodów. Każdy dobry perkusista to indywiduum, mające swoje niepowtarzalne cechy. Nick jest bardzo kreatywny. Zawsze miał wiele do powiedzenia podczas nagrywania. Największymi zaletami Hellhammera są umiejętność improwizacji i wszechstronność. Tony potrafi, jak mało kto, trzymać tempo i wiernie odtwarzać ścieżki, które słychać na płycie. Nie muszę chyba dodawać, że każdy z nich ma nienaganną technikę i umie napierdalać szybko, jak sto diabłów.
Jak jesteśmy przy perkusistach, nie mogę nie zapytać o Daraya, który gra z Dimmu od 2008 roku. Jak to się stało, że macie Polaka w składzie?
Kilka osób poleciło nam zwrócić uwagę na Daraya. Szukaliśmy
nowego człowieka, więc zaprosiliśmy go na przesłuchanie. Od tego czasu gramy
razem. Zrobił z nami kilka tras, więc naturalnym było, że chcieliśmy, aby
nagrywał nowy album Dimmu „Abrahadabra”, który ukaże się pod koniec września
2010 roku.
Twoje miasto rodzinne to Oslo. Jak wygląda okolica, w której mieszkasz?
Nie mieszkam w samym Oslo, tylko w małej miejscowości pod
Oslo. To właściwie wieś. Jest tu bardzo spokojnie i cicho. Jestem prostym
chłopakiem i pozostanę nim. Wychowałem się na farmie i wiem, co to ciężka,
fizyczna robota. Jeśli tylko nie jestem w trasie, czas spędzam w domu. Staram
się tworzyć i pisać nowe kawałki. Prawda jest jednak taka, że grając w dwóch
kapelach, nie ma właściwie mowy o czasie wolnym.
Czy często natykasz się na fanów na ulicy? Myślę, że sceniczny makijaż
pomaga trochę pozostać anonimowym w życiu codziennym, prawda?
Racja, coś jest na rzeczy. Przypadkowe spotkania z fanami
zdarzają się dość rzadko. Szczególnie, dlatego, że ludzie w Norwegii są
stosunkowo zamknięci i wstydliwi. Każdy chroni swoją prywatność. Kiedy jestem
na trasie, lubię pobyć z fanami, dowiedzieć się, co myślą, jak nas odbierają.
To ważne, mieć z nimi dobre relacje, ale dobrze też mieć dystans.
Twój ulubiony album death metalowy?
„Left Hand Path” Entombed.
Miałeś okazję posłuchać płyty Darkthrone „Circle the Wagons” albo Mongo Ninja „No Cunt for Old Man”, nowej kapeli z Bardem Faustem na bębnach? Jak podoba Ci się takie norwesko-jajcarskie podejście do metalu, w którym jest chyba więcej punka?
Będąc szczerym, nie zwróciłem uwagi na te płyty. Nie mam
opinii na ich temat. Jeśli chodzi o punka, jestem raczej wierny klasykom, takim,
jak Misfits, Ramones albo Sex Pistols.
Antychrześcijańskie treści, za którymi stoi Dimmu Borgir, czy też Mayhem,
Immortal czy Satyricon, trafiły na podatny grunt nie tylko u Was, ale i poza
Norwegią. Nagraliście wiele płyt, były wielkie trasy, sporo rozgłosu, masa
fanów. Czy udało się Wam osiągnąć, to, co zakładaliście?
To, co działo się w latach dziewięćdziesiątych, jakkolwiek niedojrzałe było z naszej strony, zwróciło uwagę oraz uświadomiło wielu ludziom negatywne aspekty religii. Nie chodzi tylko o chrześcijaństwo, ale wszystkie inne kościoły i ich radykalne formy. Religia jest fałszywa. Pełna sprzeczności i skrajnie arbitralna. Bez znaczenia, chrześcijaństwo, judaizm czy islam, każde z tych wyznań dzieli ludzi na dwie grupy. Prawych, pobożnych, dobrych oraz niewiernych, złych, żyjących w grzechu. Wszystko oparte jest na konflikcie dobro-zło, każdy aspekt życia i świata.
Wyczytałem na wikipedii, że pracowałeś kiedyś w przedszkolu. To jakiś żart? Czy metalowiec może w ogóle lubić dzieci?
Tak, to prawda. To było w okresie albumu „Puritanical Euphoric Misanthropia”. Pracowałem tam przez rok. Świetnie pogadywałem się z dzieciakami. Wiele się od nich nauczyłem (śmiech)!