Punktem wyjścia jest szeroko rozumiana muzyka rockowa - dodać przy tym należy, że bardzo szeroko. Młodzi Brytyjczycy to bez wątpienia bardzo kreatywni ludzie, którzy wydawać by się mogło, nie uznają żadnych barier stylistycznych, czy też konwencji. Zafundowali nam krążek, na którym to zestawili cała gamę pomysłów odległych od siebie stylowo i połączyli to wszystko za pomoc niezwykle urozmaiconych wokali. Jako, że w swoich szeregach zespół posiada aż czterech muzyków lubiących sobie czasami "zanucić pod nosem" to konieczne było wielowarstwowe zaaranżowanie wokaliz. Efekt? Jednym słowem - powalający.
Na płytę trafiło dziewięć utworów, z których większość trwa więcej niż pięć minut. Pierwszy na płycie - "Aeropause" to solowy popis gitarzysty, a zarazem głównodowodzącego całym tym "zamieszaniem" -Jona Courtney'a. Tym w pełni instrumentalnym numerem w jasny i przejrzysty sposób obnaża on swoją słabość do "floydowych" solówek. Od razu uprzedzam nie mówię tu o taniej imitacji stylu Gilmoura, a o twórczym i wizjonerskim wyrażeniu własnej osoby. Pozostali instrumentaliści rzecz jasna, nie pozostają w tyle. Oprócz typowych rockowych instrumentarium muzycy używają również klawiszy, a i o skrzypcach zapominać nie można. Jim Dobson to chyba najbardziej wszechstronny muzyk w zespole. To właśnie on jest odpowiedzialny za brzmienie tego instrumentu, który nadaje tak wiele kolorytu w kolejnym numerze "Goshen's Remains". Zdarzają się tutaj również, co bardziej przebojowe numery jak "Apprentice Of The Universe" - ach tak eksplozja melodyki w refrenie powala. Dalej jest równie ciekawie, a to już za sprawą trwającego blisko dwanaście minut - "The Bright Ambassordors Of Morning". W tym utworze zespół umiejętnie buduje klimat, łączy dynamikę i melodie, ciężar i delikatność. Osobiście jestem pod ogromnym wrażeniem tego w jaki to zgrabny, a za razem bardzo urozmaicony sposób, zespół zaaranżował nie tylko omawiany numer, ale całość materiału. Jeśli miałbym wymienić już jakiegoś faworyta, to kulminacje płyty stanowi dla mnie utwór "Bullitts Dominae" - chłodny coldwave'owy początek kojarzący się z The Cure, w pełni rekompensuje nam dynamiczna końcówka.
Ta płyta fascynuje, wciąga jak
narkotyk, z każdym przesłuchaniem odkrywa przed słuchaczem nowe
pokłady piękna. Tak, "The Dark Third" to album, który
posiada to coś, co powoduje, że nie sposób pozostać wobec
niej obojętnym. Widać, a przede wszystkim słychać, że zespół
przemyślał gruntownie swoje kompozycje, przy tym nagrał je na
luzie i bez zbytniego wydumania. Bardzo dobry prognostyk na
przyszłość.
Tracklista:
01. Aeropause02. Goshen's Remains
03. Apprentice Of The Universe
04. The Bright Ambassadors Of Morning
05. Nimos And Tambos
06. Voices In Winter/In The Realms Of The Divine
07. Bullitts Dominæ
08. Arrival/The Intention Craft
09. He Tried to Show Them Magic!/Ambassadors Return
Wydawca: InsideOutMusic (2006)
Ignor : Solówka z pierwszego utworu mi osobiście kojarzy się z Pink Floyd. Atmo...
Harlequin : Posłuchałem .... dla mnie takie 7/10 czyli dobre Mieszanka Porcupi...
Harlequin : a ja PPR nie słyszałem jeszcze :D