Łódzki koncert w dniu 8 września odbył się bez przeszkód i opóźnień. Nawiasem mówiąc to ja się spóźniłam. Po naczesaniu koleżance uroczego irokeza, krokiem marszowym, a niemal biegiem udałyśmy się do pobliskiego klubu Dekompresja znajdującego się w dawnym kinie Adria (interesujące miejsce). Na miejscu całkiem spora grupa ludzi bawiła się jeszcze w chowanego z miłymi Panami z radiowozu (Panowie i radiowóz z jednej strony, koncertowicze i piwo z drugiej). Gdy tylko udało mi się przebrnąć przez wejście dobiegły mnie ostre brzmienia Rootwater dochodzące z sali powyżej. Jeszcze tylko kilku znajomych, z którymi musiałam się przywitać zajęło mą uwagę, a później nawet bar nie był wstanie mnie zatrzymać, chciałam jak najszybciej znaleźć się przed sceną...
Często zdarza się, iż zespoły występujące jako pierwsze grają dla pustej sali, tym razem było jednak zupełnie inaczej. Znany m.in. z występów na tegorocznym Woodstocku i trasy Mystic Tour Rootwater bez problemu rozgrzał zdrętwiałą publikę. Świetnie technicznie wykonane utwory, miła dla oka oprawa wizualna i żywiołowi muzycy przykuły uwagę zgromadzonych w klubie. Po koncercie nastąpiła przerwa, by Duńczycy z Hatespeare mogli rozłożyć swoje manele. W tym czasie większość publiki przeniosła się do baru, tak iż stworzyli trudną do przebicia masę. Po krótkim czasie muzycy weszli na scenę. Hatesphere zagrał bardzo porządną dawkę thrash-death metalu, było to moje pierwsze zetknięcie z tym zespołem (tak samo z resztą jak z Rootwater) i przyznam, że muzykę grają nie najgorszą choć jeszcze długa droga przed nimi by dostać się na szczyty. Nadrabiali oni jednak prawdziwie spontanicznym i niewymuszonym zachowaniem, mieli bardzo dobry kontakt z publicznością.
Kolejna przerwa, tym razem na sali zamiast, jak to zwykle na przerwach coraz mniej, robiło się coraz więcej ludzi. Bez opóźnień około godziny 21:00 po zmianie scenografii pojawił się tak wyczekiwany Behemoth. Zdziwiona byłam jednak frekwencją: pozycja Behemotha na polskiej i światowej metalowej scenie jest tak silna, iż spodziewałam się, że nie bedzie przysłowiowo "gdzie szpilki wcisnąć". Okazało się, że ludzi było sporo, ale bez przesady, choć może to tylko moje wrażenie, spowodowane pokaźną wielkością klubu.
Pod względem muzycznym wszystko odbyło się jak trzeba. Zespół zagrał swoje największe hity: "Slaves Shall Serve", "Conquer All", "Lasy Pomorza", "From The Pagan Vastlands", "Decade Of Therion", "Christians To The Lions" czy "Demigod". Nie zabrakło też kawałków z najnowszej płyty: "Slaying The Prophets Ov Isa", "Christgrinding Avenue" czy "Prometherion". Niestety - są też minusy - artyści robili dość częste przerwy by odpocząć, co mi osobiście trochę przeszkadzało i dawało wrażenie niespójności. Po za tym na samym końcu pozostał dość spory niedosyt i nikt naprawdę nie wiedział czy to już koniec koncertu czy można się jeszcze spodziewać powrotu artystów na scenę.
Kończąc: Naprawdę świetna zabawa, duża dawka energii i szaleństwa. Jak większość fanów - z potwornie obolałym karkiem i nogami odmawiającymi posłuszeństwa, jednak zadowolona z tak spożytkowanych pieniędzy i psychicznie zrelaksowana udałam się do domu. Oby więcej takich koncertów!