Słabe światło staroświeckiej lampy odbijało się w nierównych szybach okien za którymi już od dawna panował mrok. W tym mroku krył się pogrążony w wilgotnym chłodzie stary park, gdzie między monstrualnymi drzewami szarzała wiekowa płyta z wypisanymi nazwiskami kolejnych dziedziców posiadłości. Obok ostatniego nazwiska widniała data 1911 i był to ostatni właściciel tej ponurej rezydencji. Później różni ludzie tu zamieszkiwali, przychodzili i odchodzili a domiszcze wraz z równie antycznymi drzewami parku trwały chłodno i niewzruszenie.
Pokój pogrążony był w dziwacznych cieniach rzucanych przez nagromadzone bez ładu i składu rzeczy – niewątpliwie cenne meble i bibeloty mieszały się w chaosie ze zwykłymi rupieciami. Przyznam, że zagadką pozostawało dla mnie, dlaczego położono mnie w tej przypominającej teatralny skład scenografii klitce, zamiast w przylegającej do niej dużej sypialni, cieplejszej z powodu rozpalonego na kominku ognia. Pozostawienie otwartych drzwi do tamtego pokoju niewiele pomagało, ciepło z i tak już dogasającego kominka nie docierało do mojego szeleszczącego sztywnymi całunami katafalku. Ręce, w których trzymałam pachnący starym kurzem pamiętnik grabiały mi niemiłosiernie, przekładałam go ciągle z ręki do ręki, grzejąc wolną dłoń pod kołdrą i z żalem wspominając moje polarowe rękawiczki spoczywające w szufladzie w domu. Zastanawiałam się też, czy kiedykolwiek powróci mi czucie w przypominającym tuszkę wyjętą z chłodni nosie. Panujący w nie ogrzewanym chyba od dziesięcioleci pokoju ziąb chwytał nawet za myśli.
Zmęczenie powoli mnie doganiało, ale by sięgnąć do wyłącznika lampy musiałabym wyciągnąć ramię spod kołdry na całą długość, a na to nie mogłam się zdobyć.
Najpierw usłyszałam stuknięcie. Z nagła oblała mnie fala ciepła i natychmiast zapomniałam o chłodzie. I o zmęczeniu. Błyskawicznie rozbudzona, zastygłam w oczekiwaniu. Dźwięk doszedł z przylegającej do mojej klitki sypialni. Stuknięcie nie powtórzyło się, za to coraz wyraźniej słyszałam mamrotanie. Męski głos uparcie coś samemu sobie tłumaczył. Nie przyszło mi do głowy coś tak prostego, jak to, że to gospodarz wszedł w jakiejś sprawie. To chyba niesamowita, izolacyjna atmosfera tego miejsca sprawiła, że zamiast się odezwać tkwiłam w bezruchu wpatrzona w otwarte drzwi sypialni, bojąc się choćby odetchnąć by szelestem pościeli czy jękiem zdradzieckich sprężyn nie zwrócić na siebie uwagi.
Mamrotanie było coraz głośniejsze i nagle w drzwiach sypialni stanęło białe indywiduum, które okazało się być staruszkiem w staroświeckiej koszuli nocnej i szlafmycy, trzymającym w jednej ręce lichtarzyk ze świecą. Jego twarz była równie biała jak broda i kosmyki włosów wymykające się spod szlafmycy, a spojrzenie wyblakłych oczu nieobecne. Nie zwróciwszy na mnie najmniejsze uwagi, mamrocząc wciąż w siwą brodę, staruszek przedreptał przez cały pokój, zabawnie drobiąc żylastymi, białymi stopami po lodowatym dywanie. Przeszedł koło mojego łóżka, najmniejszym gestem nie zdradzając, że zauważył moją obecność. Zbliżył się do okna. Niezdarnie wgramolił na parapet. Zrobił krok w ciemność… i zniknął za szybą.
Minęła długa chwila, zanim odważyłam się odetchnąć. Usiadłam na łóżku próbując uporządkować myśli. Spojrzałam na leżący na pościeli stary, pożółkły pamiętnik.
I wtedy usłyszałam stuknięcie. I mamrotanie, w sypialni. Nie minęła chwila, gdy w drzwiach ponownie stanął staruszek w koszuli nocnej. To było jak deja vu – zjawa, mamrocząc wciąż niezrozumiale, przeszła drobnymi, starczymi kroczkami koło mojego łóżka, wgramoliła się na parapet i zrobiwszy krok na zewnątrz zniknęła w mroku za szybą.
Zagrzebałam się znów w pościeli i leżałam bez ruchu, wpatrując się w otwarte drzwi sypialni. Stuknięcie. Mamrotanie. Staruszek w koszuli nocnej i szlafmycy ponownie przedreptał przez mój pokój. Zniknął za oknem. Długa, napięta chwila ciszy. Stuknięcie. Mamrotanie. Drobne, starcze kroczki. Mrok za oknem. Stuknięcie…
Tej nocy już nie zasnęłam. Zgubiłam rachubę, ile razy duch pojawił się w sypialni i moim pokoju, wciąż na nowo, wciąż identycznie, aż do mglistego świtu.
Zapiski w wyblakłym pamiętniku potwierdzały to, co już zasłyszałam wśród okolicznych pogłosek. Ostatni właściciel posiadłości na starość postradał zmysły. Zagubiony wśród majaków demencji starczej i szaleństwa pewnej nocy „wyszedł” przez otwarte okno swej sypialni na drugim piętrze. W ten sposób ostatni pęd jego rodowego drzewa został odcięty.
A więc tak co noc przeżywał wciąż, na okrągło, na nowo swoją śmierć.
W tej sypialni. W jego sypialni.
Alpha-Sco : O, dziękuję, bardzo mi przyjemnie :) Tak dawno je tu wrzuciłam,...
Polianna : Bardzo ciekawe opowiadanie,podoba mi się :)