Znam ludzi, którzy jedzą by
zaspokoić głód. Ja jadam dla przyjemności (tak, wiem czym
to grozi ;)) i nie tylko rozkosze podniebienia mam na myśli. ;)
Lubię dotykać jedzenia, jeśli tylko to możliwe jem palcami, często bawię się składnikami posiłku (co poniektórych wyprowadza to z równowagi :D) i z tych właśnie powodów bardzo lubię owoce.
Buszując w krzakach malin i jeżyn w przydomowym ogrodzie, przypomniały mi się preferencje mojego znajomego co do owocowych „skojarzynek” z czasów, gdy latem, z nudów, chodziliśmy na maliny na harendę (nie, nie chodzi o dzielnicę Zakopanego ani o klub w Warszawie ;)). W plebiscycie na najbardziej zmysłowy owoc (z gruntu wykluczyliśmy banany, jako zbyt dosłowne i oklepane) według niego pierwsze miejsce należało się malinom za cyt.: „kształt kobiecych sutków i taki smak i dotyk”. Moje pytania dotyczące owłosienia tychże, zbywał przewróceniem oczu i stwierdzeniem, że Leśmian „W malinowym chruśniaku” wiedział co robi i co opisuje. ;) Na drugim miejscu stawiał arbuzy a w szczególności arbuzowy sok ściekający po brodzie i szyi.;)
Jak dla mnie, prym od zawsze wiodą wygrzane w słońcu, pachnące brzoskwinie a zwłaszcza te popękane od deszczu, cieknące sokiem spomiędzy aksamitnej skórki.
Bezkonkurencyjne.
Hmmm... chociaż mailny też... mmmmniammm.