Nie odbyła się w tym roku jubileuszowa Metalmania, ale za to powrócił Mystic Festival. Powrócił i to z wielkim hukiem. Wprawdzie nie od początku zrobiło to na mnie wrażenie, bo, anonsowany jako pierwszy, Slipknot, nigdy nie był zespołem, który darzyłbym zainteresowaniem, ale dalej co strzał to naprawdę między oczy. Organizatorzy ujawniali line up stopniowo i przedstawiał się on coraz bardziej atrakcyjnie. Dla mnie momentem kulminacyjnym było pojawienie się w składzie imprezy Emperor i karnet kupiłem już w styczniu. Ostatecznie w krakowskiej Tauron Arenie i na dwóch okolicznych scenach, przez dwa dni, mieliśmy zobaczyć aż 28 zespołów.
Wielkim plusem było dla mnie też to, że impreza częściowo miała odbyć się w hali. Ja nie lubię open airów, głównie ze względu na pogodę. Jakakolwiek by nie była zawsze jest niedobra, choćby z tego względu, że w dzień jest po prostu jasno. Słońce, deszcz czy jakiś wiatr już zupełnie psują atmosferę i radość z koncertów i ja bardzo rzadko ruszam się gdzieś oglądać festiwale na powietrzu. Jak się później okazało hala okazała się prawdziwym zbawieniem i bardzo szkoda, że na, ogłoszonej już, przyszłorocznej edycji organizatorzy z niej rezygnują. Impreza odbędzie się też w Krakowie, ale na lotnisku.
Pozostałe dwie sceny były bardzo fajnie przemyślane i ulokowane, choć ubolewałem, że koncerty nakładają się na siebie, co szczególnie odbijało się na zespołach grających na The Shrine, czyli małej scenie. W żadnym momencie, żaden z tych zespołów nie grał jako aktualnie jedyny. Impreza zaczynała się dość późno, a kończyła dość wcześnie. Myślałem, że można by to jeszcze trochę rozciągnąć, dając In Twilight’s Embrace i Entropię na sam początek i eksponując bardziej Possessed i Immolation. A tak trzeba było dokonywać trudnych wyborów. Ja wybrnąłem z tego w ten sposób, że czas kiedy koncerty nakładały się na siebie dzieliłem na pół i w połowie się przemieszczałem na kolejną scenę. Spisałem sobie wszystko na karteczce już ze dwa miesiące wcześniej i postanowiłem tego się trzymać. W ten sposób zoptymalizowałem swój czas i miałem okazję zobaczyć wszystko. Przez dwa dni od 15:30 do 0:30 miałem rozplanowaną każdą minutę.
Początek imprezy o 15:30 to także duże ułatwienie dla osób dojeżdżających z innych miast, a nawet krajów. Można było przyjechać w dniu koncertu, oszczędzając na jednym noclegu. Ja z Warszawy nie musiałem się specjalnie spinać i żeby spokojnie zdążyć mogłem wyjść z domu o 8:25. Zresztą opcję pociągu o 9:10 wybrało wiele osób, co widać było już na dworcu.
Pod halą powitały nas długie kolejki, ale to na szczęście dlatego, że jeszcze nie wpuszczali. Gdy bramki się otworzyły, wejście przebiegło bardzo sprawnie. Na teren imprezy wszedłem więc wcześnie, głównie dlatego, że mi się coś pomyliło i byłem przekonany, że pierwszy koncert jest o 15:00. Musiałem więc trochę poczekać, więc dziabnąłem jeszcze sałatkę grecką w małym pudełeczku za 25zł. Gdybym nie pomylił godzin to zjadłbym coś na zewnątrz w normalnej cenie. A dlaczego akurat sałatkę? Bo nic innego nie byłbym w stanie ze względu na potworny upał. Żar lał się z nieba i tego dnia mieliśmy w Krakowie prawdziwe piekło.
OMNIUM GATHERUM
W końcu wybiła godzina zero. Jako pierwszy na Park Stage pojawił się fiński Omnium Gatherum. Zespół do tej pory zupełnie mi nieznany, a grają bardzo długo i dużo mają płyt. Bez zbędnych wstępów najpierw wyszli muzycy, grając swego rodzaju intro, a po chwili dołączył, zadowolony ze wszystkiego, wokalista, który swój entuzjazm umiał przełożyć na widownię i trzymał dobry kontakt z publicznością. A ta szybko zaczęła się schodzić z cienistych zakamarków i chłopaki do pustej trawy nie grali. Pod koniec rozkręciły się nawet pierwsze młynki. Melodyjny death metalowy set mi się podobał, a sam zespół wywarł na mnie pozytywne wrażenie. Myślę, że był to udany początek imprezy. Ze względu na grafik i okoliczności, o których później, był to też jedyny tego dnia koncert, który dane mi było zobaczyć w całości.
JINJER
Ukraiński Jinger to zespół ostatnio często przewijający się w koncertowych rozpiskach w naszym kraju. Ciągle kogoś supportują, a grywali już też samodzielnie. Ja jednak nigdy ich nie słyszałem. Myślę, że mają już w Polsce sporo fanów, bo gdy wszedłem na halę zaskoczył mnie tłum ludzi i całkiem pokaźny młyn pod sceną. A wejście na halę to była rozkosz. Była bardzo dobrze klimatyzowana i był chłodek. Przyjemny, odmulający, życiodajny chłodek. Człowiek od razu czuł się lepiej nie tylko od temperatury, ale też, że nie musiał mrużyć oczu od słońca. Od razu ruszyłem więc do przodu zobaczyć co też ten zespół sobą prezentuje. Jedno czego nie można im odmówić to żywiołowości. Ich połączenie death metalu z metalcorem ma ostrego powera, a dwojąca się i trojąca na scenie wokalistka robi mu doskonałą, szaleńczą oprawę. Ubrana w kosmiczny, srebrny kombinezon uwija się jak małpa w klatce. Muzycznie jednak ten występ mnie nie urzekł i jakoś to do mnie nie trafiło. Może po prostu powinienem więcej posłuchać.
IN TWILIGHT’S EMBRACE
Od razu wkręciłem się natomiast w In Twilight’s Embrace i byłem prowodyrem rozkręcania jakiegoś ruchu na pierwszym koncercie pod małą sceną. W końcu pojawił się Pan Szatan, którego na całym festiwalu było przecież jak na lekarstwo. Objawiło się to nie tylko muzycznie, ale i makijażem Cypriana, który ja widziałem po raz pierwszy. Zespół robił wrażenie i zaprezentował się znakomicie dając bardzo dobry koncert. „Pluję żółcią, tryskam jadem, rzygam krwią” Obłęd. Tym bardziej więc żałuję, że miałem na niego tylko czternaście minut. To jedna z największych wtop grafiku i bardzo szkoda, że cały festiwal nie zaczął się tym występem na The Shrine o godzinie 15:00. No ale trudno. Musiałem wyjść zobaczyć co zaprezentuje dawno nie widziany przeze mnie David Vincent ze swoim nowym zespołem Vltimas.
VLTIMAS
Już z daleka powitał mnie zabawny grubasek w kapeluszu, przyozdobiony w wąsik, bródkę i pokaźne bokobrody. Podczas koncertu wykonywał różne dziwne ruchy, a nawet wesoło kręcił bioderkami. Chyba jednak brakuje mu gitary. Wokalnie zachował manierę znaną z „Illud Divinum Insanus”, czyli taką zdartą, bez spektakularnych, głębokich growlingów. Jednak jak zapowiadał utwory to aż nogi mi się uginały. Za ten głos mógłbym dać się pokroić. Aż stare czasy się przypominały. Muzycznie myślę, że Vltimas wypadł naprawdę dobrze, mi jednak zabrakło osłuchania z materiałem. Nie znam ich płyty, więc wszystko było dla mnie nowością. Koncert spędziłem oglądając z zaciekawieniem i myślę, że większość ludzi podeszła do tego w podobny sposób, bo jakiegoś większego ruchu pod sceną nie było.
ELUVEITIE
Zupełnie inaczej niż na Eluveitie. Tu zabawa była na całego. Folkowy, ale równocześnie ciężki muzycznie, koncert uważam za znakomity, a ja szybko dałem się ponieść emocjom i wirowałem z młodzieżą do końca czasu jaki miałem wyznaczony na swojej karteczce. Ktoś tam od nich nie dojechał, bo właśnie się żenił, więc wysłaliśmy mu życzenia. Było wesoło, biesiadnie i bardzo sympatycznie.
POWER TRIP
A tu już tak sympatycznie nie było. Power Trip to był totalny thrashowy rozpierdol i jeden z najlepszych koncertów tego dnia. Cały przetrwałem środku młyna, bo inaczej by się po prostu nie dało. Zespół znałem wcześniej tylko z nazwy, ale koniecznie muszę nadrobić tą zaległość, bo wrażenie wywarli na mnie bardzo dobre. To była konkretna miazga na małej scenie.
SOULFLY
Zawsze jak widzę Soulfly to zastanawiam się nad fenomenem tego zespołu i nie mogę się nadziwić co ludzie w nich widzą. Ich muzykę określiłbym jako pierdu pierdu, pitu pitu, a do tego kawałki są banalne, oparte na prostych motywach i wykrzykiwanym w kółko tytule. Jak nadchodziłem akurat grali „Prophecy”. Jedyny numer, który znam, bo mam go na składance Metalmanii, ale łatwo mi było wyłapać „Back To The Primitive”, „Rise Of The Fallen” czy „Eye For An Eye”, bo jak się krzyczy cały czas to samo to trudno by było nie rozpoznać. W dodatku wokal Maxa był wręcz tragiczny. Bez brzmienia, bez barwy, załamujący się. Nie wiem na ile to wina jego, a na ile nagłośnienia, ale patrzyłem na to z politowaniem. A jak już zaczął sam sobie śpiewać „Ole ole ole ole Soulfly Soufly” to już była po prostu żenada. W dodatku nadeszła chyba najgorsza godzina, że słońce waliło prosto w scenę, ale jak już ktoś miał dostać tym słońcem po oczach to chyba najlepiej, że padło akurat na nich. Pomyślałem też, że w krótkim czasie na Park Stage zobaczyłem z bliska dwóch swoich absolutnych idoli z lat młodości. O ile Dave wypadł trochę śmiesznie to, wyglądający jak obrośnięty mchem wór ziemniaków, Max prezentował się wręcz żałośnie. Jak dla mnie zdecydowanie najgorszy koncert całego festiwalu. Ludziom jednak się podobało. Śpiewali, skakali, klaskali i dobrze się bawili. Cóż, różne są gusta, ja odpowiadam tylko za swoje.
TESTAMENT
Straszne narzekania czytam w necie na brzmienie Testament. Podobno było do dupy. Pewnie jak ktoś przyszedł postać i posłuchać to ma rację. A może z tyłu faktycznie było gorzej niż pod samą sceną? Nie wiem i zupełnie nie zwracałem uwagi na tego rodzaju niuanse, bo jak gra taki zespół jak Testament to ja od razu wbijam się w środek zamieszania i muzyka mi w tańcu nie przeszkadza. I kompletnie nie interesuje mnie czy było słychać każdy riff i każdą solówkę tak jak trzeba, bo bawiłem się znakomicie i dostałem dokładnie to czego oczekiwałem po tym wspaniałym zespole. Szczególnie w środku kiedy poleciały stare hity typu „Low”, „Electric Crown” czy „Into The Pit”. Jedno co mnie wkurzało to jakaś taka, pojawiająca się od pewnego czasu, woodstockowa moda na bieganie w kółko pod sceną. Pogo to jest taniec indywidualny, nie zsynchronizowany w żaden zorganizowany układ. Zawsze tak było i było dobrze. Można było trochę poszaleć w tłumie, trochę pomachać banią, trochę poskakać, postać, popatrzeć. A tak to nic nie można, bo pędzi dookoła nieprzerwany strumień, perpetum mobile biegaczy, a co czwarty wali w ludzi stojących obok. Ja nie będę biegał jak debil dookoła, a wystać obok też nie można, bo sunie masa idiotów i uderza łapami albo wpada specjalnie na ludzi stojących w pobliżu. Co chwilę cios pod żebra i to często mocne. Nie da się wystać po prostu. Najlepszym rozwiązaniem było jednak się wycofać i od nich odizolować. Dla mnie to psucie klimatu koncertu metalowego. Tu wszystko powinno być od serca i spontaniczne, a nie jak na wiejskiej potańcówce. Jak chcecie robić przypałowe kółeczka to róbcie je sobie na Luxtorpedzie, a nie na powertipowym strzale, albo testamentowej klasyce.
POSSESSED
Legenda muzyki metalowej powróciła ostatnio pierwszą od trzydziestu trzech lat płytą, a ja miałem po raz pierwszy zobaczyć ich na żywo. Niestety moja karteczka dawała mi na to tylko 22 minuty, więc postanowiłem je jak najlepiej wykorzystać. W tym czasie nie udało mi się trafić żadnego z hitów z „Seven Churches”, a atmosfera tego koncertu była dość spokojna, szczególnie jak kółeczkowcy nie dotarli jeszcze z Testamentu. Ja też, podrygując pod sceną, skupiłem więc uwagę na słuchaniu i oglądaniu i po raz pierwszy tego dnia poczułem też, że mój kręgosłup daje już o sobie znać i chciałby choć na chwile usiąść. Parę razy musiałem więc przykucnąć i dać mu odpocząć.
POWERWOLF
Lubię Powerwolf i cieszyłem się, że będę mógł uczestniczyć w ich koncercie. Numery mają bardzo śpiewne i wybitnie koncertowe, a zabawa na ich występie była znakomita. Attila trenował z publicznością chórki przed piosenkami, tak żeby każdy był przygotowany do śpiewania, więc takie przeboje jak „Amen & Attack”, „Demons Are A Girl’s Best Friend”, „Blessed & Possessed” czy „We Drink Your Blood” niosły się setkami gardeł. Dużo było tego gadania, jakby się streszczał to zmieściliby jeszcze ze dwa numery, tym bardziej, że skończyli cztery minuty przed czasem, żeby sobie robić zdjęcia. No, ale przynajmniej dzięki temu zdążyłem na początek Amon Amarth.
AMON AMARTH
A zaczęło się z dużym przytupem. Huknęło, padła wielka berserkerowska kurtyna i poleciało „Pursuit Of Vikings” co od razu wprowadziło w szał szczelnie wypełnioną halę. Podczas swojego występu przedstawili trochę nowego albumu, ale i zagrali sporo starych hitów, takich jak „Death In Fire” czy „Guardians Of Asgaard”. Scena została przyozdobiona wielkim wikingowskim hełmem, a, oprócz muzyków, pojawili się na niej także walczący wojownicy. Dwa razy duża część przodu sali usiadła na ziemi wspólnie biorąc się do wioseł i jak zawsze na Amon Amarth było dużo dobrej zabawy. Koncert opuszczałem z żalem, tym bardziej, że właśnie zaczynało się „Raise Your Horns”, no ale rozpiska była bezlitosna, a ja musiałem iść sprawdzić o co chodzi z tą Batushką.
BATUSHKA
Podobno są dwie, podobno któraś nie może grać, podobno ktoś coś ukradł, ktoś kogoś wyrzucił, podobno zajmuje się nimi sąd i wszyscy ich nie lubią. Ja nie tyle co się w tym pogubiłem, co nigdy mnie to nie interesowało. Bardzo ciekawy byłem jednak tego występu. Nie wiem jak zostali przyjęci jak wchodzili na scenę, ale jak przyszedłem to jednak sporo ludzi ich oglądało. Pomijając wszelkie aspekty, o których wspomniałem na początku, to ten koncert bardzo mi się podobał i oglądałem go z zainteresowaniem. Forma sceniczna przyjęta przez ten (chyba ten) zespół jest bardzo ciekawa i zupełnie oryginalna. Cała scena przystrojona była bogatą cerkiewną scenografią, z dbałością o najmniejsze szczegóły. Poubierani w zakapturzone togi muzycy pochowani byli po kątach, a gwiazdą ceremonii był tylko wokalista, odprawiający przy okazji liturgiczne rytuały. Cały koncert był bardzo statyczny, a każdy ruch na scenie kierował na siebie uwagę. Dużo było religijnego zawodzenia, przeplatanego wściekłymi blackowymi podmuchami gitar, perkusji i wokalu. Wszystko to zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie i po raz drugi tego dnia postanowiłem, że muszę kupić sobie płytę oglądanego zespołu. Mimo to w dużej części tylko słuchałem koncertu siedząc na podjeździe dla wózków, bo mój kręgosłup już na dobre się zbuntował. Jak się lata, skacze to jeszcze pół biedy, ale stanie jest najgorsze. A na Batushkce wszyscy stali skamieniali, nieruchomo jak posągi. A z biegiem czasu coraz bardziej się wykruszali. Przyszedł ten moment, że i ja musiałem przenieść się na In Flames.
IN FLAMES
Słyszałem, że In Flames to już nie to co kiedyś. Ja za bardzo się na nich nie znam, ale z tego co zobaczyłem i usłyszałem to myślę, że żaden fan tego zespołu nie powinien być zawiedziony. Na scenie zobaczyłem bowiem żywioł, a występ uważam za porywający. Szczególnie dobre wrażenie robiły na mnie wokale Andersa. Zresztą ludzie bardzo tłumnie nawiedzili Park Stage i bawili nawet bardzo daleko od sceny, a zwłaszcza dużo było widać tańczących dziewczyn. Ja sporo jednak siedziałem, bo oprócz kręgosłupa dało o sobie znać zmęczenie nóg i ogólnie materiału. Jedną piosenkę sobie patrzyłem, dwie siedziałem i tak na zmianę, z dość daleka kontemplując wydarzenie. Zdałem sobie sprawę, że jeżeli chcę myśleć o jakiejkolwiek aktywności na Slipknot to jest dla mnie tylko jeden ratunek – wódka. Od przedkoncertowej cytrynówki minęło już wiele godzin, a ja cały dzień raczyłem się szczochem 3,5% za dwanaście złotych, w dodatku w formacie 0,4l. O tak, takie dwieście wiśnióweczki z pewnością by mnie postawiło na nogi i uzdrowiło nadszarpniętą percepcję. Postanowiłem koniecznie urwać pięć minut z tego In Flames, chwilę się spóźnić na Slipknot i w tym czasie wlać w siebie kilka szybkich.
„Jak to nie ma wódki?” „Impreza masowa, tylko piwo do iluś tam procent”. „Na pewno nigdzie nie ma, na całym obiekcie?” „Nigdzie proszę Pana.” No to żeście mnie załatwili. Na szczęście jednak można było wychodzić i wracać z opaskami, więc człowiek nie jest taki żeby sobie nie poradził. Trudno, wolałem stracić trochę tego Slipknota, ale na reszcie dać radę, niż przesiedzieć cały koncert na podłodze, tym bardziej, że, obok Soulfly, był to jeden z dwóch występów, na których zupełnie mi nie zależało, a o tym jak poważny był to błąd myślowy miałem się przekonać już bardzo niedługo. Na szczęście też sklep nocny był w odległości osiem minut z buta o czym poinformował nas taksówkarz, który nie chciał tracić pool position w długiej kolejce na kurs do sklepu i z powrotem. Och, jakże lepiej się wracało z tego sklepu niż się do niego szło i jak człowiek pełny nowych sił mógł dziarsko wejść na halę na ostatni akcent tego wieczoru. A w drodze powrotnej jeszcze tak się złożyło, że pyknąłem sobie fotkę z Jeffem Becarrą.
SLIPKNOT
A ta wielka hala zapełniona była po brzegi. Tłum zaczynał się przy samym tylnym wejściu, a wszystkie trybuny dookoła też były mocno nabite. Slipknot bez wątpienia był zespołem, który z całego festiwalu miał najwięcej fanów własnych, co było też widać po zdecydowanej dominacji ich koszulek (na drugim miejscu Amon Amarth). A ja się wam przyznam, że do tej pory nie tylko nie znałem żadnej ich płyty, ale w ogóle nie kojarzyłem ani jednej piosenki. Dopiero przed festiwalem włączyłem sobie parę teledysków. Zaskoczyło mnie, że gość naprawdę dobrze śpiewa, ale jakiegoś szczególnego wrażenia to na mnie nie zrobiło. Zupełnie inaczej niż ten koncert. Otóż Slipknot na żywo to jest po prostu potworna petarda i wielkie, drobiazgowo dopracowane w każdym szczególe widowisko. Wrażenie robi już ogromna, kilkupoziomowa i mieniąca się co chwilę innymi barwami, scena. Wrażenie robi całe show, zwariowany teatr dźwięku, światła i licznych postaci. Wrażenie robi w końcu sama muzyka, która ma totalną moc, niesamowite pierdolnięcie, ale także płynną i miłą dla ucha melodykę. To było dla mnie piorunujące przeżycie. Zespół, który zawsze uważałem za śmieszny i z dupy zdeklasował konkurencję i rozłożył moje ulubione Testamenty i Amony razem wzięte na łopatki, nie mówiąc już o różnych innych. Ustanowienie ich jako headlinera to była jedyna słuszna i możliwa decyzja, bo inaczej byłoby to zupełnie bez sensu. Ludzie oczywiście świetnie się bawili i wyśpiewywali hity, których ja nie znałem, a sam koncert przedłużył się o 18 minut. Nie wiem czy to dlatego, że początek się opóźnił, czy oni po prostu go tak przeciągnęli, bo jeśli tak to szacun. W końcu mocno zmęczony, ale pełen wrażeń, mogłem udać się na zasłużony odpoczynek, przed drugą odsłoną imprezy, która zapowiadała się co najmniej tak samo atrakcyjnie.
LOST SOCIETY
A drugi dzień festiwalu powitał nas jeszcze większym żarem. Potworny upał lał się z nieba, a bezlitosne słońce wypalało mózg i zniechęcało do wszelkiej aktywności. Tym razem na spokojnie, wszystko mieliśmy ogarnięte i wyliczone, więc na teren obiektu weszliśmy pięć minut przed pierwszym występem od razu kierując się na Park Stage. Podobnie jak wczoraj nie wiedziałem czego się po tym pierwszym zespole spodziewać i w ogóle nie miałem pojęcia co oni grają. Okazało się, że również są z Finlandii i grają zajebisty, ostry, energiczny i żywiołowy thrashyk. Bardzo szybko zjednali sobie wyraźnie mniej liczną niż wczoraj o tej porze publiczność i doprowadzili do pierwszych podscenicznych ruchów. Mi też ich koncert całkiem przypadł do gustu, ale niestety tego dnia grafik był inaczej ułożony i nie mogłem go już zobaczyć w całości. Jak zawsze z ulgą ruszyłem do hali gdzie swój występ rozpoczął już Grand Magus.
GRAND MAGUS
Po wejściu na halę dopiero było widać, że ludzi jest dużo, dużo mniej niż wczoraj na Jinjer. Trzej starsi, smutni panowie też nie prezentowali się zbyt imponująco. Jak coś brzdąkali pod nosem zapowiadając piosenki to w ogóle wiało sandałem, ale jak już zaczynali grać to sytuacja zmieniała się diametralnie. Ich poważny, dostojny i epicki heavy metal brzmiał po prostu znakomicie i w muzyce i w śpiewie, a każdy kolejny numer wchodził wprost idealnie. Z miejsca ich polubiłem i już tam się naskakałem, najpierw głównie sam, ale z czasem coraz więcej osób się rozkręcało. Koncert podobał mi się bardzo i opuszczałem go z wielkim żalem, ale tam, na małej scenie, grała już przecież moja ukochana Entropia.
ENTROPIA
Dla mnie Entropia to jest przemistrzostwo świata i chyba moje największe muzyczne odkrycie ostatnich lat. Wprawdzie do tej pory nie znam ich pierwszej płyty, a drugą dostałem kiedyś do recenzji i nie od razu się na niej poznałem. Owszem spodobała mi się, dałem notę 4+, ale to zupełnie nie jest to na co ona zasługuje. Sytuacja zmieniła się po Metalmanii, na której ich występ pochłonął mnie całkowicie. Wróciłem z tej Metalmanii, pierwsze co zrobiłem to puściłem sobie „Ufonaut” i po prostu oniemiałem z wrażenia. Zastanawiałem się tylko gdzie ja wcześniej miałem uszy. Ocenę szybko zmieniłem na 5 i delektowałem się nią później w różnych okolicznościach. „Vacuum” zamówiłem już przedpremierowo, a tego co ta płyta kilka razy ze mną zrobiła, to ja chłopaki nigdy Wam nie zapomnę. I właśnie na tytułowy „Vacuum” wbiłem się na małą scenę. Zajął on zresztą większość mojej tam bytności, bo numer jest długi, a ja na Entropię miałem tylko czternaście minut. I tu znowu powraca pytanie dlaczego nie mogli rozpoczynać o 15:00, nie mówiąc już, że najlepszy to byłby afterek po Sabatonie. Te czternaście minut postanowiłem wykorzystać jak mogłem najlepiej maksymalnie integrując się z tą fantastyczną muzyką. Jeśli widzieliście psycholaa, który jako jedyny odstawia wygibasy w pełnym słońcu to właśnie byłem ja. Ale ja inaczej bym nie umiał. Słuchając Entropii człowiek po prostu sam staje się jednym wielkim obłąkanym, psychodelicznym i narkotycznym tańcem. Mógłbym tak bez końca, a ledwo przyszedłem, to już musiałem wyjść. Trzeci występ tego dnia i trzeci raz byłem wkurzony, że muszę go opuścić. Tym razem to nawet konkretnie. Ale co zrobić skoro na Parku już szalał Hatebreed.
HATEBREED
Hardcoreowy groove death metal, którego potentatem jest Hatebreed to ogólnie nie jest moja muza. Nie mam nawet żadnej ich płyty, ale widziałem ich wcześniej dwa razy na żywo i dobrze wiedziałem, że są cholernie, ale to cholernie zajebiści. Koncert Hatebreed to jest totalna rozpierducha i tą rozpierduchę widać już było z daleka idąc pod scenę. Pole pod nią wyglądało jak bitwa pod Grunwaldem. Pierwsze chwile tego młyna straciłem, bo musiałem napić się piwa, ale wychłeptałem je jak najszybciej i ruszyłem. Tym razem już na pełnej K. I tak już do końca, dopóki starczy sił. Dla metalu, dla tej super imprezy i oczywiście przede wszystkim dla samego siebie. Zauważyłem też, że moje ruchy stały się jakieś dziwne, niemetalowe, a bardziej hardcoreowo-hip-hopowe. No, ale na tym to właśnie polega, że ciało samo robi to co mu każe muzyka, a nie jakieś durne kółeczka. Nie po raz pierwszy zauważyłem też, że Hatebreed jest zespołem, który łączy ludzi. Pod sceną ramię w ramię odpierdalali Emperory, Sabatony, Diamondzi i Possessed. Nikt takiej muzyki nie słucha, ale Hatebreed każdy lubi. Na pewno ma na to wpływ fakt, że umiłował ich sam Slayer, jak ongiś Pan Bóg lud abrahamowy i bardzo chętnie zabierali ich w kolejne trasy, ale myślę, że głównie chodzi o to, że ten zespół jest tak dobry, że po prostu nie da się go nie lubić. To była totalna masakra. Nie będę robił żadnych głupich podsumowań, bo byłoby to zupełnie bez sensu, ale gdybym miał wybrać najlepszą trójkę festiwalową to myślę, że znalazłoby się w niej miejsce dla Hatebreed. Wytrwałem tam dopóki pozwalała mi na to moja karteczka, ale tym razem nie byłem już tak wkurzony i łakomym wzrokiem spoglądałem w stronę chłodnej hali. Była godzina 17:07, dobiegał końca czwarty z czternastu koncertów, a ja byłem totalnie wypruty. Dusiłem się, bo nie było czym oddychać, płynąłem jakby ktoś mnie polewał konewką, a na dodatek od butów po włosy cały byłem oblepiony pustynnym kurzem. Buty to właściwie ciężko było w ogóle zauważyć. Aż głupio było iść tam, na salony. Pani, która sprzedawała mi piwo na mój widok nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Rozumiejąc sytuację nie miałem o to do niej żadnej pretensji, a wręcz przeciwnie, uśmialiśmy się oboje.
FROG LEAP
Gdyby nie ta chłodna, klimatyzowana hala to byłoby ze mną ciężko. Wejście tam to było jak wejście w inny wymiar. Tak dobrze, tak przyjemnie, rozkosznie wręcz. Panowie organizatorzy, jak to bardzo niedobrze, że na przyszły rok pozbawiacie nas takiej oazy. Oczywiście w przyszłym roku podczas festiwalu może akurat nie być 35 stopni, ale może być deszcz, burza czy cokolwiek innego. Człowiek spędza tam cały dzień i naprawdę warto mieć możliwość odpoczynku i schronienia. Nie mówiąc o tym, że koncerty na dworze w dzień nie umywają się do tych po ciemku. Stanąłem więc u bram raju dosłownie i w przenośni, bo właśnie leciało „Eye Of The Tiger”. WTF ja się pytam. O co tutaj chodzi? Okazało się, że Frog Leap to zespół wykonujący covery znanych przebojów, a ich koncert przypominał mi zabawę weselną. I tak też ludzie się bawili, co jeszcze było dla mnie zrozumiałe, ale nie mogłem za to zrozumieć po co oni to nagrywają. Otóż leci sobie „Africa” Toto, a tam las telefonów w górze. Zupełnie nie wiem. Odpocząłem, ochłonąłem, nabrałem sił, odbębniłem swoje planowe dwadzieścia dwie minuty i ruszyłem dobrze znaną już trasą na The Shrine.
MUNICIPAL WASTE
A tam już w najlepsze trwał koncert Municipal Waste ze Stanów Zjednoczonych. Ich thrashowy set był żywiołowy i ogólnie zajebisty. Na drugim koncercie na The Shrine zyskałem więc sporo kompanów do wirowania, znanych mi już w większości z Hatebreed. Udało się za to pozbyć największego wroga, czyli pełnego słońca. Ta scena była tak ułożona, że już o tej godzinie słońca tam nie było. Zupełnie inaczej niż na Parku, gdzie najgorsze było jeszcze przede mną. W dodatku było to umiejscowione na parkingu, na kostce, więc nie było również kurzu. Zabawa, tak jak sam występ była przednia. A niech sobie tam kręcą te filmy o Afryce, co mnie to w ogóle obchodzi? Przecież prawdziwy metal jest tu, na małej scenie. Na koniec wokalista wykrzyczał, że zaraz widzimy się w mosh picie na Carcass i ja już tam zaraz biegłem. O tak, teraz Carcass.
CARCASS
Gdy dotarłem na Carcass to wszyscy stali i oglądali. Z marszu więc wbiłem się w pierwsze rzędy i zacząłem się rozpychać, ale jakoś tak mnie odpychali, więc odpuściłem. Chciałem przecież rozkręcić imprezę, a nie robić popelinę. Długo jednak nie wytrzymałem i spróbowałem jeszcze raz, również bezskutecznie. Za trzecim razem musiałem więc użyć bardziej drastycznych środków. Wbiłem się na same barierki i w przerwie między piosenkami zacząłem krzyczeć: „Ja pierdolę, czemu tak stoicie? Przecież to jest Carcass. Znacie?” Znali. W końcu udało mi się rozkręcić młyn na Carcass i bez cienia przesady sobie tylko to przypisuję. A jak już poszło to na grubo i okazało się, że chętnych do baletu wcale nie brakuje. Ale rozkręcić młyn, a potem w nim wytrwać to były dwie różne sprawy. Koncert Carcass to było największe piekło jakie przeżyłem podczas tego festiwalu. Ze względów geograficznych najgorsza możliwa godzina na Park Stage, dokładnie ta, jaką wczoraj miał Soulfly. Słońce waliło przeokrutnie i bezlitośnie, nie tylko w nas, ale też zespołowi prosto w oczy, a w powietrzu unosił się nieskończony tuman kurzu. Z minuty na minutę coraz bardziej brakowało tchu i wyczerpywała się wytrzymałość. A jeszcze jeden zaczął rozkopywać ten pył na ludzi dookoła. No nie wierzę. Stare to, pijane i niemądre takie. Na szczęście udało mi się go uspokoić. Potem jeszcze dwa razy podbijał piątki. Spoko wariacie, nic do Ciebie nie mam, chciałem tylko żebyś przestał kurzyć. Sił dodawały za to monumentalne szlagiery z lat młodości, szczególnie te z dobrze zaprezentowanego „Necroticism – Descanting The Insalubrious”, ale też trochę nowsze jak „Keep On Rotting In The Free World”. Była też i nowa płyta, ale tej nie udało mi się jeszcze nabyć i w ogóle jej nie znam. Jak pierwszy raz spojrzałem na zegarek była 18:10 i wręcz się trochę załamałem. Moja karteczka kazała mi wytrwać tam jeszcze dwadzieścia minut. Owszem, było bardzo fajnie, ale jeszcze bardziej ciężko. Trzeba było zacisnąć zęby i wytrzymać. Jak spojrzałem następny raz była 18:19. Byłem u kresu wytrzymałości i po prostu już nie dałem rady. Musiałem się wycofać i kupić sobie zimną Fantę. Ale wydudliłem ją na dwa razy jak tradycyjną cytrynówkę przed bramą i wróciłem dać z siebie wszystko jeszcze w tych ostatnich minutach. O ile po Hatebreed, gdyby nie ta hala, to byłoby ze mną krucho, to po Carcass chyba bym po prostu zdechł. Byłem żywym trupem. W stronę hali człapałem jak zombie mając mroczki przed oczami.
TRIVIUM
I znowu ten upragniony, wspaniały moment. Chłodek, ciemność, przepłuczka w umywalce i zimne piwo. Bosko. Wchodzę na Trivium, a tam co robią? Zgadnijcie. Jeżeli chodzą Wam po głowie dwie odpowiedzi to podpowiem, że obie są prawidłowe. Oczywiście jedni biegają w kółeczku, a inni kręcą telefonami. Normalnie mnie to rozśmieszyło. Występ Trivium był jednak znakomity i bardzo szybko mnie pochłonął. Zespół oczywiście bardzo dobrze znany, ale ja do tej pory kojarzyłem go tylko z nazwy. Szybko przekonałem się jednak, że warto się nim zainteresować. Ich melodyjny heavy/thrash metal wchodził mi bardzo dobrze i byłem aż zdziwiony jak wszyscy ludzie chóralnie odśpiewują te piosenki całymi długimi refrenami. I to nie jeden czy dwa przeboje, tylko jeden po drugim, cały czas. Aż mi się tak głupio zrobiło, że ja w ogóle tego nie znam. Cały koncert Trivium spędziłem w młynie i choć ogólnie był to dla mnie odpoczynek, to powiem Wam, że wcale tak łatwo nie było. Przepychanie się na Carcass z, przyprószonymi siwizną, starymi wyjadaczami to wręcz był mały pikuś. Zgredy swoje lata mają i swoje kości nawzajem szanują. Tutaj każdy był z połowę młodszy ode mnie, niektórzy przypakowani, wszyscy bardzo gniewni, świeżutcy, wypoczęci, słońce widzieli ostatni raz jak wchodzili przez bramę prosto do hali i kurzem oczywiście nikt nie skalany. Rozbijali się na ostro i żadnej powagi dla starego nie mieli. Ale ja to lubię się bawić z młodzieżą i oczywiście dałem sobie radę. Były też i takie przypałowe momenty jak skandowanie „Trivium kurwa”, które zresztą sam zespół bardzo chętnie zarzucał. Jak mniemam jest to analogia do „Slayer kurwa”, ale tam to „rrrwa” brzmi po prostu piekielnie i ogólnie bardzo pasuje, a tu wychodziło trochę jak na meczu, dając kontekst zupełnie odwrotny od zamierzonego. Oni jednak nie mieli o tym pojęcia i bardzo byli z tego zadowoleni. W pewnym momencie frontman Matt wyszedł na dół do młyna w towarzystwie ochroniarza i technicznych, grając przez cały czas na gitarze. A co zrobili wszyscy? Tak, tak macie rację, obie odpowiedzi są prawidłowe.
CROWBAR
Dobra, było fajne, ale bardzo chętnie ruszyłem też na Crowbar. Amerykańska legenda, ikona sludge metalu. Bardzo się cieszyłem, że będę miał okazję zobaczyć ich na żywo i powiem, że ten koncert trochę mnie zaskoczył. Spodziewałem się więcej powolnej, mulistej miazgi, a tymczasem ze swojego bogatego repertuaru wybrali głównie te żywsze kawałki. Można więc było i pomachać banią i trochę poszaleć pod sceną. Niestety miałem dla nich tylko dwadzieścia jeden minut, ale i tak był to koncert, który bardzo dobrze wspominam.
EMPEROR
I zaraz trzeba było szybko lecieć, bo na Parku rządził już Emperor. I na szczęcie wreszcie bez słońca. Koncert tego wspaniałego zespołu to po prostu miód na serce i w całości oparty jest na starych i dobrze znanych szlagierach. Zresztą trudno by było inaczej zważywszy, że nie wydali płyty od osiemnastu lat. Było więc „Thus Spake The Nightspirit”, „With Strenght I Burn”, „I Am The Black Wizards”, „Inno A Satana” i cały zestaw innych hitów. Nie obyło się bez zgrzytu, bo nagle pojawiła się wielka gumowa piłka z logiem festiwalu i zaczęła latać nad ludźmi. Wyobrażacie sobie? Na scenie napierdala Emperor, a pod sceną odbijają sobie wielką baloniastą piłę, jak na jakimś festynie. Rany boskie jaki wstyd. Czaiłem się kiedy podleci w moją stronę, bo chciałem ją zabrać i wyrzucić za płot, ale na szczęście ktoś się ogarnął i zrobił to przede mną. A ochroniarze myśleli, że to przez przypadek i wrzucili ją z powrotem. No po prosu jak u Barei. W końcu jednak udało się jej pozbyć i wszystko wróciło do normy.
WITHIN TEMPTATION
Bardzo lubię Within Temptation, do Sharon pałam młodzieńczą miłością, na żywo już ich widziałem i wiedziałem dokładnie czego się spodziewać. To był cudowny, wzruszający koncert, który jednak głównie przesiedziałem, albo nawet wpół przeleżałem na podłodze. Po prostu nie miałem już siły stać na nogach. Nie żałowałem jednak zbytnio, bo z tej korzystnej perspektywy obserwowałem sobie wyginające się wokół mnie dziewczyny i słuchałem ładnej muzyki. Widziałem też ekran więc tak zupełnie nie byłem odcięty od wydarzeń scenicznych, no i parę razy poddźwignąłem się trochę popatrzeć. Na „Faster” zerwałem się na równe nogi, bo inaczej bym nie wysiedział. Ależ to jest przepiękny utwór. „And I can’t liiive in a fairytale of lies”. Zawsze jak to słyszę to mam ciarki, normalnie aż mi się chce płakać. Poza tym cała plejada innych przebojów, których tak naprawdę to w większości nie kojarzę, bo mam tylko ich trzy płyty, a pozostałych nie znam. Podobało mi się jednak bardzo i była to doskonała chwila odpoczynku, relaksu i wyciszenia przed wielkim Immolation.
IMMOLATION
Zaczęło się ostatnie okrążenie. Po raz ostatni udałem się na The Shrine, a tam stara gwardia z Hatebreed, Municipal Waste, Carcass i Crowbar wciąż trzymała fason. Zajebiście, jestem. A właśnie jak wchodziłem to rozpoczął się eksodus ludzi na rozpoczynającego się już Kinga. Wszyscy w jedną, a ja dokładnie w drugą. To było 10 minut festiwalu, kiedy na trzech scenach grały równocześnie trzy zespoły i to jakie. Within Temptation, Immolation i King Diamond. Słabo? No właśnie jak dla mnie to słabo. Nie jestem świętą trójcą i wszędzie na raz być nie mogłem. Powraca więc pytanie czy ten festiwal nie mógłby potrwać do 1:00, tak żeby oddzielić od siebie Within i Kinga i dać człowiekowi więcej zobaczyć tego Immolation. A tak miałem dokładnie czternaście minut, które byłem zdeterminowany żeby jak najlepiej wykorzystać. Od razu wkroczyłem więc do niemrawego już trochę młyna. Nie tylko ja byłem już wyczerpany. Zagrali oczywiście totalnie, a ich doskonała technicznie death metalowa miazga, jak zawsze stała na najwyższym poziomie. No, ale niestety to był moment. King Diamond też jest wielki, a jego akurat nigdy wcześniej na żywo nie widziałem. Trzeba było lecieć.
KING DIAMOND
Koncert Kinga, podobnie jak wczoraj na In Flames, trochę oglądałem, trochę przesiedziałem. Pod sceną i tak nic się nie działo, a ja i tak nie dałbym rady już się tam przeciskać. Bliżej podszedłem dopiero pod koniec jak już się trochę przerzedziło. Był to doskonały muzycznie i bardzo widowiskowy koncert. Scena była bogato udekorowana i wielka, dwupiętrowa, a sam król przechadzał się dostojnie po różnych kondygnacjach. Biegały tam też jakieś czarownice i pewnie było więcej atrakcji, których nie widziałem podczas siedzenia. Na pewno było „Voodoo”, „Halloween” i „The Lake” i mnóstwo innych, ale ja tak dobrze na jego tytułach się nie znam. Kolejny festiwalowy hicior i tak już trochę podsumowując, to uważam, że ten drugi dzień był lepszy od pierwszego. Pomijając przypadkowy pobyt na weselu, to tego dnia nie było słabego koncertu. Nie było też średniego, ani nawet dobrego. Każdy jeden był po prostu zajebisty. Tak jak wczoraj z In Flames, wyszedłem pięć minut przed końcem, żeby podleczyć się gorzałeczką. Ale tym razem nie musieliśmy dymać do sklepu, bo schowaliśmy sobie pod obiektem. Pysznunia, cieplunia, wiśniunia wóduniuniunia czekała na mnie cały dzień przy ławeczce, pod kwiatkami w trzydziestu pięciu stopniach. Ależ to była rozkosz dla ciała, jak pięknie się rozchodziła po żołądku i jak od razu dodała sił i uzdrowiła. Śmiało więc mogłem ruszać na Sabaton – ostatnią odsłonę Mystic Festival 2019.
SABATON
Jak weszliśmy na halę to od razu zauważyłem, jak o wiele jest mniej ludzi niż wczoraj na Slipknot. Tylne ćwierć sali było puste, a trybuny też były mocno przerzedzone. Sabaton już grał, a ja od razu ruszyłem pod scenę, gdzie wirowałem z młodzieżą do samego końca. Jest to taki zespół, który albo się lubi, albo się go nie lubi. Ja zawsze lubiłem, choć przyznam, że trochę już mi się znudził. Nowej płyty nie znam w ogóle. Nie dotyczy to jednak koncertów, które wypadają naprawdę okazale. Ich pieśni są podniosłe, przebojowe, melodyjne i idealne do śpiewania i skakania. Potrafią zrobić show i mi to wszystko bardzo się podobało. „Bushido dignified. It’s the last stand of the samurai”. Scena była uformowana w fortyfikację, z perkusji wyrastał czołg i wszystko miało odpowiednią oprawę. „Canvas wings of death. Prepare to meet your fate”. Z czterech „polskich” piosenek z repertuaru Sabaton usłyszeliśmy „Winged Hussars” i oczywiście „40:1”: „Baptised in fire 40:1. Spirit of Spartans death and glory”. „We, we will resist and bite! Fight hard ‘cause we are all in sight!”
To były dwa fantastyczne i kompletnie zwariowane dni w Krakowie. Panowie z Mystic Production, Panowie z Knock Out Productions, Panie i Panowie z wszystkich zespołów, którzy przyjechaliście dla nas zagrać, chciałbym Wam powiedzieć tylko jedno: Dziękuję!
Acha, bo byłbym zapomniał. Na Mysticu było dużo różnych stoisk, mnóstwo merchu, były food tracki, strefy z dobrym piwem, tak zwane signing sessions z zespołami, była nawet jakaś wystawa, ale na to wszystko ja kompletnie nie miałem czasu:)