„Confront me unholy ones. Bastard saints scorn of the earth”. Na dźwięk tych słów zawsze przechodzą mnie ciarki. Oto bowiem zaczyna się „Covenant” – absolutna kwintesencja death metalu i zarazem jego szczytowe osiągnięcie. Może ktoś bardziej lubić inne zespoły, może preferować inne płyty. Sam bym się zastanawiał, którą ubóstwiam najbardziej. Nie da się jednak zaprzeczyć, że w 1993 roku Morbid Angel pokazał światu czym jest jądro death metalu i jaki jest wzór na dążenie do doskonałości. Jest jeden szczyt, nigdy niezdobyty i nieosiągalny nigdy dla nikogo. Ten szczyt to „Covenant”.
Już dwie pierwsze płyty Morbid Angel były doskonałe i wywołujące ogromne emocje. Obie zostały tak samo legendarne i ponadczasowe. Obie znajdują się na absolutnym topie death metalowych albumów wszechczasów. W dodatku po „Blessed Are The Sick” zespół się uszczuplił. Jego szeregi opuścił Richard Brunelle. Dlaczego więc właśnie to trzecia pozycja, nagrana przez niezastąpione trio Sandoval, Azagthoth, Vincent jest tą wyjątkową, stojącą ponad wszystkim innym na tym ziemskim padole? Moim zdaniem składa się na to kilka czynników, które połączone w jedno, dają właśnie taki niezrównany rezultat.
Po pierwsze moc. Ta muzyka jest tak potężna jak tylko można sobie to wyobrazić. Gitary i wokal są majestatyczne, wielkie. To są dźwięki, przed którymi same uginają się kolana. Po drugie głębia. Brzmienie jest bardzo czyste. Odbyło się to kosztem, towarzyszącemu wcześniej zespołowi, brudu, ale za to wszystko jest wręcz krystaliczne. Każdy drobiazg jest doskonale słyszalny, perkusja po prostu zabija. To jest majstersztyk w każdym, najmniejszym szczególe. Po trzecie umiejętności. Nie jest to płyta, która mógłbym specjalnie wychwalać za bas, ale wszystkie trzy pozostałe składniki sa absolutnie wybitne. Gitarowo jest to totalne arcydzieło. Te wszystkie chorobliwie zwariowane solówki na tle miażdżących riffów, raz po raz rozkładają na łopatki. Czasem są to jakieś takie opcje, których po prostu nie ogarniam. Jak na przykład pod koniec „Rapture”. Czy to jakiś huragan? Czy to leci samolot? Nalot jakiś kurwa czy co? No i do tego ta perkusyjna miazga. Te ciągłe, fantastyczneprzejścia i druzgoczące lawiny uderzeń. To jest mistrzostwo świata w całej swojej okazałości. Zostaje niesamowity wokal, który wprost epatuje wielkością. Jest tak dostojny i potężny jak to tylko możliwe. Jest zły, trochę zachrypnięty, tryskający jadem, ale jednocześnie czysty i zrozumiały. Po czwarte szybkość. „Covenant” jest szalony. Są tu wolniejsze fragmenty, ale zdecydowana większość to jest jazda na maksa, bez litości.
I wreszcie po piąte – kompozycje. Utwory są wyraziste, świetnie rozpoznawalne, stanowiące odrębne, wielkoformatowe dania. Moimi ulubionymi kawałkami z tej płyty są: miażdżący, łańcuchowy „Rapture”, okraszony nieziemskim riffem i perkusyjną kanonadą „Pain Divine”, zaczynający się ociężale i walcowato, a następnie rozpędzający się do ponaddźwiękowych prędkości „World Of Shit (The Promised Land), uderzający po pysku „Vengance Is Mine”. Refren jest total: „This Night of splendor. The beast arise in me. This is my destiny. My sword shall take..” i ten ryk: “life”. Miazga, a zaraz jeszcze kurwa te solówki. I jak tu żyć panie premierze. No jak?
Tym bardziej, że zaraz wjeżdża zabójczy „Lions Den” i niszczy od samego początku. Jest to piosenka o pierwszych chrześcijanach wystawionych na pożarcie dzikim zwierzętom na rzymskiej arenie cyrkowej. „Kill them all. Kill them all for slander.” Ten numer ma nawet swoją ilustrację graficzną we wkładce. Zaraz potem z szybkością światła wjeżdża kolejny klasyk „Blood On My Hands”. I znowu wszystko naraz: gitara, perkusja, wokal. Wszystko perfekcyjnie zabójcze i niszczycielskie: „Transcend with blood on my hands”. Nie ma żadnego odpoczynku, bo już zaraz uderza kiler kilerów czyli „Angel Of Disease”. I to jak uderza. Już sam początek zwala z nóg i sprawia, że człowiek jest po prostu pozbawiony jakichkolwiek sił witalnych. Może tylko zachwycać się tym wszystkim co niesie ze sobą ten kawałek. A jest tego sporo, bo obok szaleńczych gitar, niebotycznie wyśmienitych solówek i wściekłego, jadowitego wokalu, są też wolniejsze, walcowate fragmenty. Nastepnie podniosły „Sworn To The Black” i wreszcie zupełnie inny, wolny, ale bardzo ciężki „God Of Emptiness” oferujący przejmujące zakończenie. Wymieniłem wszystko? No nie, jest jeszcze „Nar Mattaru”, ale to jest po prostu intro do ostatniej pozycji. Czyli wymieniłem wszystko. Nie można inaczej, bo „Covenant” jest wielki w całości. Jest boski.
„Scorn of the light, I bear scorn. In rapture I’m reborn”.
Tracklista:
01. Rapture
02. Pain Divine
03. World Of Shit (The Promised Land)
04. Vengeance Is Mine
05. Lion's Den
06. Blood On My Hands
07. Angel Of Disease
08. Sworn To The Black
09. Nar Mattaru
10. God Of Emptiness
Wydawca: Earache Records (1993)
Ocena szkolna: 6
unborn : Zgadzam się w stu procentach. Ale bardziej przeżywałem dzień, w kt...