Moda na muzykę dark folkową trwa i ma się całkiem dobrze. Dekadenckie klimaty potrafią się podobać i sprawdzają się w rozmaitych aranżacjach. Spuścizna po Nicku Cavie i Johnnym Cashu z powodzeniem znajduje nowych odbiorców, którzy nie zadowolą się byle czym. Jeden z bardziej oryginalnych przedstawicieli neo folkowego brzmienia – King Dude – w poniedziałek, 8 sierpnia zawitał do Krakowa, dając koncert w klubie Rotunda. Artystę supportował zespół Them Pulp Criminals oraz amerykańska wokalistka Foie Gras. Pomimo że to okres wakacji i niefortunny dzień tygodnia, występy zgromadziły całkiem sporą pobliczność.
Wieczór otworzyła krakowska, świeżo upieczona formacja Them Pulp Criminals, która tym koncertem zadebiutowała przed tak zacną publicznością. Frontmen zespołu, Tymek Jędrzejczyk to już stary wyjadacz, który miał okazję grać w wielu większych lub mniejszych miejscach, niekiedy w równie doborowym towarzystwie. Choć do tej pory był kojarzony z dużo cięższym brzmieniem (black metal), to jego łagodne i nostalgiczne oblicze z pewnością zaskoczyło wielu twardzieli, którzy mają czego mu zazdrościć. Jak się okazuje, w pełnym nienawistnych wizji gardle, kryje się również romantyczna dusza, która chwyta za serce nawet zgorzkniałych cyników. Niski i posępny wokal Tymka świetnie wpasował się w konwencję darkowych ballad rodem ze świata Johnny'ego Casha i Nicka Cave'a. Nie zabrakło również szczypty inspiracji King Dude'em, co zdecydowanie dodało nonszalancji i pikanterii. Koncert Them Pulp Criminals był więc doskonałym preludium do pozostałej części wieczoru.
Panowie swój występ rozpoczęli z lekkim poślizgiem, ale z pewnością nikt nie miał o to żalu, ponieważ to, co zaprezentowali na scenie, było popisem najwyższych lotów. Oczywiście nie obyło się bez lekkich potknięć, ale były one praktycznie nie zauważalne. Muzycy w swoim secie uraczyli nas całą zawartością ich debiutanckiej płyty “Lucifer is love”, która swoją premierę ma 12 sierpnia, tak więc była to niepowtarzalna okazja, aby przedpremierowo posłuchać na żywo dokonań Them Pulp Criminals. Poza autorskimi nagraniami usłyszeliśmy również cover z repertuaru Siouxsie and the Banshees “Love in a void”, który w wykonaniu Tymka i kolegów nadał temu numerowi charakterystyczny brudny feeling. Wrażenie potęgował image muzyków, którzy postawili na surowość i elegancję – czarny kolor koszul i spodni dobrze oddał klimat mrocznej tematyki utworów zespołu. Wokalista dodał również coś od siebie – przez cały koncert śpiewał w ciemnych okularach, kreując swój wizerunek na jeszcze bardziej tajemniczy i złowieszczy.
Chłopaki na scenie dali czadu, rokręcając publiczność już na samym początku występu – było zadziornie i diabolicznie... Uznanie należy się wszystkim muzykom, ponieważ każdy z nich odwalił kawał dobrej roboty – i nie chodzi tylko o świetne aranże i stylówę, ale również o manierę i kulturę sceniczną, która pozbawiona była zbędnego cwaniactwa i patetyczności. Jeśli chodzi o utwory, które wywarły na mnie najlepsze wrażenie, to największe ciarki miałam podczas “Jack Torrance” i “Don't bury me in sacred ground”, który Tymek zaśpiewał z prawdziwie rasową chrypką, co sprawiło, że nagranie nabrało zmysłowej drapieżności. Dubiut sceniczny Them Pulp Criminals jak najbardziej spełnił oczekiwania publiczności, która wprowadzona w nastrój dekadenckich opowieści, została świetnie przygotowana na powitanie gwiazdy wieczoru.
Zanim jednak pojawił się on – Król Koleś – jego koncert poprzedził występ dość niekonwencjonalnej artystki, która prywatnie jest partnerką życiową King Dude'a. Foie Gras to amerykańska wokalistka obracająca się w nurcie ambient, drone i experimental music. Jak dla mnie, są to zbyt ekstremalne doznania, które nijak pasowały do stylistyki, która królowała tamtego wieczoru. Artystka jest jednoosobową orkiestrą, która śpiewa głównie przy akompaniamencie gitary. Podczas swojego występu sprawiała wrażenie osoby nie tyle natchnionej, co nieobecnej. Tego typu estetyka wizerunkowo-wokalna nigdy do mnie nie przemawiała, dlatego nie trafiło to w moje gusta. Choć braku wokalnych możliwości i wyczucia stylu zarzucić jej nie można, to z pewnością lepiej by wypadła w zupełnie innym anturażu. Przychodząc na koncert, gdzie każdy się spodziewa mrocznych ballad, podrapanych pazurem Casha i Presleya, ciężko się zachwycić leniwością ambientowych dźwięków. Jednak, wśród publiczności nie zabrakło wielbicieli takich wrażeń, którzy z rozkoszą delektowali się performancem, jaki przygotowała Foie Gras. Być może o to chodziło, aby po żywiołowym występie Them Pulp Criminals dać fanom nieco oddechu, by nabrali sił przed koncertem piewcy Lucyfera.
Gwiazda wieczoru swój występ rozpoczęła kilka minut po godzinie 22:00, już na samym początku zbierając gromkie brawa. To świadczy o tym, że popularność King Dude'a w Polsce wciąż rośnie. Choć artysta nie jest jeszcze tak znany, jak inni dark folkowi bardowie, to na chwałę przyjdzie jeszcze czas. Póki co, pozostaje nam cieszyć się faktem, że popyt na muzykę spod tego gatunku nadal jest w cenie, a publiczność wciąż się czuje nienasycona. Krakowski koncert był najlepszym tego dowodem, ponieważ Amerykanie byli bardzo ciepło przyjęci, dając srogi występ. Wszystko było na najwyższym poziomie – zarówno instrumentalnie, jak i wokalnie. Duży szacunek należy się gitarzyście, który nie dość, że grał także na klawiszach, to zdarzały się również momenty, że obsługiwał oba instrumenty jednocześnie oraz wspierał gardłowo wokalistę. To naprawdę robiło wrażenie, zwłaszcza, że świetnie sobie z tym radził. Nieco mniej do roboty miała ekscentryczna basistka, która także dawała radę. King Dude, jak na prawdziwego gwiazdora przystało, szybko złapał kontakt z publicznością, nie szczędząc ciętego humoru i niewybrednych komentarzy.
Set lista była bardzo urozmaicona, ponieważ muzycy zagrali zarówno coś ze starszych nagrań, jak i swoje najnowsze dzieła. Wśród zaprezentowanych utworów usłyszeliśmy między innymi: “Black butterfly”, “Deal with the devil”, “Rosemary”, “The heavy curtain”, “You know my Lord”, “Fear is all you know”, “Miss September”, “Jesus in the courtyar”, “Silver crucifix”, “Swedish boys” oraz “Sex dungeon”. Publiczność miała więc okazję trochę się pobujać i kołysać, a także pokrzyczeć i skakać. Zespół dobrze prezentował się na scenie, ponieważ wizerunkowo było dość minimalistycznie – żadnego przepychu i ekstrawagancji. Nie było więc mowy o przeroście formy nad treścią, co w przypadku gwiazd światowego formatu zdarza się dość często. Artyści byli bardzo wyluzowani i swobodni, wiedząc jak zagadać publiczność, gdy dzieje się coś, czego nie było w scenariuszu. W połowie występu bowiem, pojawiła się konieczność wymiany strun w gitarze wokalisty, który obracając sytuację w żart, odwrócił uwagę fanów od niezaplanowanej przerwy.
Na tym koncercie nie zabrakło niczego – muzycy potrafili wprawić słuchaczy w odpowiedni nastrój, ponieważ King Dude to prawdziwy profesjonalista, który wie, czego oczekuje publiczność i po prostu jej to daje. Zabawa słowem i dźwiękiem to kwintesencja jego twórczości, której mogliśmy posmakować podczas krakowskiego występu. Po ponad godzinnym secie, przyszedł czas na deser, czyli bisy. Wokalista, zgodnie ze swoim zwyczajem, zamienił się wtedy w barda, który został sam na sam z publicznością. Rozpoczął się wtedy koncert życzeń, podczas którego zgromadzeni fani mogli poprosić o zagranie dowolnego utworu. King Dude uraczył nas trzema kawałkami: “Barbara Anne”, “River of gold” oraz “Lucifer's the light of the world”, zaśpiewanego z udziałem publiczności. To właśnie podczas tych nagrań ciało przeszywały dreszcze… Zapewne dlatego, że poza wokalistą na scenie nie było nikogo, a cała uwaga była skupiona tylko na nim, jego muzyce i pięknym klimacie historii, które opowiadał swym ponurym i przejmującym głosem.