Krzyk obudził zapewne wszystkich okolicznych mieszkańców w obrębie sąsiednich ulic. Nawet zestresowane ptaki stwierdziły, że dla kilku marnych okruchów starego chleba nie warto znosić takich wrzasków. Zapewne niejedna szczęśliwa mama podziękowała by im serdecznie za zniweczenie wielogodzinnej pracy przy usypianiu jej maleństwa, które postanowiło dobroczynnie wypłakiwać jej kołysankę do ucha przez pół nocy. Kłótnia zakończyła się gdzieś pomiędzy ósmym a dwudziestym łykiem herbaty. Nie stwierdziłam żadnych rannych, może oprócz krwawiącej dumy, znokautowanego egocentryzmu i jakże upajającego się zwycięstwem egoizmu.
Pusty rankiem świat okazał się zbyt mały dla dwóch mijających się osób. Cała ta przestrzeń, którą zachwycałam się dotychczas każdego poranka, okazała się być malutką klatką. Aż strach pomyśleć co stałoby się gdyby osoby te szły z dziećmi lub swymi partnerami, albo gdyby mijały się wycieczki szkolne. Zapewne nie obyło by się bez wojskowej interwencji, lub też wiadra zimnej wody wylanego przez jakiegoś życzliwego mieszkańca trzeciego piętra.
Wraz z każdym kolejnym łyczkiem zastanawiałam się co było przyczyną tak gwałtownych reakcji. W mojej głowie zaświtała nieodparta chęć zrzucenia całej winy na przypadkowość losu. Przypuśćmy, że na ulicy mijają się te same dwie osoby, z których jedna ma bardzo dobry dzień, natomiast druga wstała przysłowiową „lewą nogą” . Zderzają się ze sobą idąc chodnikiem, i co? Osoba pierwsza uśmiecha się, niwelując tym samym irytację i chęć wszczęcia kłótni osoby drugiej. Kto wie być może ta sytuacja zapobiegnie lawinie nieszczęśliwych zdarzeń naszego smutasa, oszczędzi mu kłótni w pracy lub w domu.
A jeśli to osoba z dobrym nastrojem ulegnie dużemu natężeniu stresu? Nikt z nas nie lubi przecież wrzasku od rana. Podejrzewam, że trudno będzie jej tego dnia skupić się na pozytywnych uczuciach i doznaniach, natomiast swoją złość wyładuje na kimś ze swojego bliskiego otoczenia. Przy czym możliwe jest stwierdzenie, że drugiej osobie, będącej inicjatorem kłótni, humor poprawi się niezwłocznie.
Myślę, że około łyka dwudziestego trzeciego narodziła się we mnie pokusa zanalizowania jeszcze jednej fikcyjnej sytuacji. A co gdyby obydwie osoby miały dobry dzień? Zapewne na ich twarzach rozpromieniałby uśmiech, kto wie może nawet zamiast krzyków dałby się słyszeć delikatny śmiech. Może gdyby te same dwie osoby spotkały się następnym razem, wdałyby się w niezwykle interesującą konwersację prowadzącą do długoletniej przyjaźni?
Niestety rzeczywistość jest nieco inna. Obydwie osoby miały w swych głowach nawałnice, istne burze z piorunami. A los sprawił, że spotkały się na tym nieszczęsnym chodniku, co sprawiło, że ich poczucie jedyności i bycia pępkiem świata urosło do granic iście niebotycznych, a co za tym idzie... katastrofa gotowa.
Przecież dla każdej z tych osób to właśnie dziś jest najokropniejszy dzień ich marnego żywota. Jak ktoś w ogóle mógł pomyśleć, że ma jeszcze gorzej? Przecież to ja jestem największym męczennikiem ludzkości, a skoro czuję się niczym biedak pogrzebany żywcem, to nikt inny nie ma prawa czuć się gorzej ode mnie I tu dochodzimy do sedna sprawy.
Dlaczego ludziom jest tak ciasno na tym świecie? Kilka turlających się w mojej głowie kłębków łączyła tylko jedna nić- egoizm. Jeśli ujawnia się on nawet w takich drobiazgach jak mijanie się na chodniku, to ludzkość jest skończona. Wiem, że każdy z nas potrzebuje przestrzeni, że najlepiej czujemy się w swoich prywatnych, miło urządzonych pokoikach i nie cierpimy, gdy ktoś chucha nam na kark w zapchanym tramwaju, ale chyba powinniśmy zauważyć, że każdy z nas ma swoje indywidualne potrzeby, problemy i naprawdę wielkim nietaktem jest stawienie siebie samego na samym szczycie wszystkich spraw ludzkości. Oczywiście mam świadomość, że nasza wrodzona skłonność do egoizmu czyni każdego z nas panem wszechświata i okolic i że niejednokrotnie tylko dzięki naszym łaskawym kaprysom zezwalamy innym na oddychanie naszym powietrzem i przebywanie w tym samym miejscu co my. Ludzie tak często zapominają, że wolność każdego z nas kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka. Rozwijając nieustannie swój egoizm powinniśmy pamiętać, że musi mieć on swoją granicę w miejscu gdzie nie zrani nikogo w naszym otoczeniu. Tymczasem staramy się przebić jego ostrzem każdą żyłę mijającego nas nieszczęśnika, przy czym jeśli śmie nam odpowiedzieć atakiem natychmiast miażdżymy go doszczętnie.
Łyk trzydziesty zaatakował mnie
stwierdzeniem, że gdybym była osobą wypraną z ludzkich namiętności, która nie
ulega emocjom stwierdziłabym zapewne, że każdy z nas powinien żyć w prywatnej
pustelni ogrodzonej drutem kolczastym albo wysokim, na dziesięć metrów, murem.
Wtedy moglibyśmy w samotności cieszyć się swoim drogocennym jestestwem,
denerwować się jedynie na siebie i swoją własną „wspaniałość”.
Obserwując
proste, ludzkie, codzienne zachowania nie pozostaje mi nic innego niż dojście
do wniosku, że ludzie się nie cierpią. Myślą, że nie potrzebują nikogo żeby
przeżyć, ponieważ każda inna osoba jest ich prywatną kulą u nogi i krzesłem
elektrycznym w jednym. Jednak gdyby zastanowili się przez chwilę i zmusili się
do jakichkolwiek głębszych rozważań, doszliby do tego, że dawno temu stracili
swe pierwotne instynkty i bezmyślnie poddali się wygodom współczesnej
cywilizacji, zgadzając się równocześnie na życie w społeczeństwie i stając się
tym samym najbezradniejszymi wśród zwierząt, natomiast przejawy ich agresji i
śmiesznych zachowań terytorialnych są jedynie spazmami nieuchronnie utraconej
dzikości i wiecznych pretensji do całego świata. Jednak czy to właśnie nie ta
bezradność czyni nas kimś wyjątkowym?
Powinna nas łączyć i sprawiać, że żyjemy właśnie dla innych, nie tylko
dla siebie, że pierwotna agresja powinna zostać zastąpiona uśmiechem i ludzkim
ciepłem. Powinniśmy uzupełniać się nawzajem dając sobie wszystko co tylko mamy.
I nie mówię tu o skrajnym, fanatycznym wręcz altruizmie, ale o byciu dobrym
człowiekiem, po prostu o byciu ludzkim.
Nie chodzi mi oczywiście o uwielbianie
każdego człowieka, ponieważ wiem, że jest to niemożliwe. Chodzi o odnalezienie
równowagi pomiędzy sobą a tym co nas otacza oraz innymi ludźmi, których można
przecież starać się unikać zamiast wchodzić im w drogę. Ale czy to ma jakiś
sens? Najważniejsze, żebyśmy nie zgubili siebie nawzajem w tym oceanie ludzkich
głów, potocznie nazywanym światem oraz abyśmy odnaleźli kilkoro ludzi nam
bliskich, ludzi o podobnych poglądach i uczuciach, ludzi, którzy będą żyli
tylko dla nas, tak jak my żyjemy wyłącznie dla nich.
Gdyby rozważyć wszystkie problemy ludzkości, można by niezwłocznie stwierdzić, że są one oparte na naszych słabościach: chęci posiadania, wierze we własną wyższość, egoizmie, braku ludzkich uczuć. Ale ja nie chce wierzyć w to że, świat jest już tak ułożony, bo to tak, jakby godzić się z morderstwem, morderstwem tego co dobre. Wszystko zależy więc od naszych myśli i tego jak bardzo lubimy łechtanie własnej próżności.
Historia zna wiele przypadków klęski wielkich władców, okupionych śmiercią i krwią niewinnych tylko dla własnej satysfakcji i uczynienia z siebie pana i władcy, najrówniejszego wśród równych. Przykładem może być tu Aleksander Wielki, który został zabity przez swą próżność i nieposkromiony egoizm, ale czy musimy szukać aż tak daleko? Spójrzmy na wiek XX i Hitlera, z winy którego uśmiercono wielu ludzi tylko za „niewłaściwą” narodowość. Są to oczywiście skrajne przypadki, ale doskonale pokazują nam gdzie może zaprowadzić nas fanatyczny egoizm.
Zawsze zastanawiały mnie postaci
próbujące zabawiać się w zbawców ludzkości, zwłaszcza że najczęściej robiły to
na siłę. To coś jak kiepska gra aktorska w naprawdę dobrej sztuce. Zupełnie nie
rozumiem po co robić z siebie kolejnego Boga. Czy ten, w którego uparcie
wierzymy nam nie wystarczy? Jakoś niejednokrotnie mam wrażenie, że już dosyć
bólu i cierpienia od niego dostaliśmy, a kolejne cudowne bóstwo doprowadziłoby
co najmniej do wojen domowych. Analizując naturę ludzką mogę spokojnie
przewidzieć fakt, iż wybierając sobie, a może raczej będąc zmuszonym do uznania
czyjejś boskości narazilibyśmy się jedynie na same problemy.
Przypuśćmy, że w miejscu A jakaś osoba nieustannie i egoistycznie myśli o wykreowaniu nowego boga. Zacznie w tym celu gromadzić wokół siebie ludzi, których liczba nieustannie wzrasta, a ponieważ nikt według niej nie jest wystarczająco godny uzyskania tak wysokiego tytułu postanawia, dla dobra ludzkości oczywiście, poświęcić się i zostać „Bogiem Samozwańcem”. Mniej więcej w tym samym czasie w miejscach B, C i D na tenże błyskotliwy pomysł wpadają także inne niezwykle skromne osoby. Powiedzmy, że ich kariera toczy się z podobnym rozmachem do kariery naszego pierwszego zbawiciela. I co wtedy? Odpowiedź jest banalnie prosta i to od wieków „ nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”. Co to oznacza dla nas? Nieustanne udowadnianie, który z nich jest bardziej boski. Pół biedy jeśli nasz bóg okaże się pacyfistą, ale już w Biblii pokazano nam, że raczej nie mamy na to co liczyć, czyż nie?
Nasz własny egoizm jest w pewnym sensie władcą naszego życia oraz nieznośnym wręcz totalitaryzmem dla innych, zwłaszcza tych, którzy są nam bliscy. Każda władza zaś, jest bardzo silnym narkotykiem.
I tak, wraz z ostatnim łykiem chłodnej już herbaty, moja ciekawość poczęła robić się coraz gorętsza.
Jestem ciekawa jak potoczy się nasza przyszłość i czy świat nie okaże się dla nas wszystkich za mały, zupełnie tak jak zbyt mały okazał się ten chodnik dla dwóch przypadkowo mijających się osób. I tak sobie myślę, że najważniejszy wśród tych wszystkich łyków herbaty jest fakt, że to czym jesteśmy, czym się stajemy w dużej mierze jest zależne od naszych słów, poglądów, tolerancji i wciąż wzrastającego egoizmu... oraz to by pośród czeluści własnych myśli pozostać dobrym człowiekiem.