W 1989 roku, pochodzący z Tampa na Florydzie zespół Amon zmienił nazwę na Deicide, zachowując jednak kontynuację muzycznej drogi. Dlatego pierwszy album Deicide zawiera głównie utwory, które znalazły się wcześniej na dwóch demach Amon. Zresztą split tych demówek został wydany w późniejszym okresie pod szyldem Deicide, dając możliwość zapoznania się z pierwotnymi wersjami tych kawałków szerszej publiczności. Brutalność i brud jaki prezentował Amon przebija jeszcze ostateczny kształt tego co zostało nagrane na „Deicide” i to wydawnictwo było strzałem w dziesiątkę. Zawsze bardzo lubiłem wracać sobie do tych garażowych nagrań. Nie umniejsza to jednak faktu, że „Deicide” jest totalnym wyziewem jakiego wcześniej jeszcze nie było.
Ta, wydana w 1990 roku, płyta od samego początku powala swoim ciężarem. To jest jakiś dziki szał. Wulgarne, łomoczące tępo gitary i wściekły, nienawistny wokal, tworzą iście piekielną atmosferę. I te ryki jakie prezentuje Benton już w pierwszym „Lunatic Of God’s Creation” są niesamowite. To co tam się dzieje to jest po prostu rzeź, pełna masakra. Uderzenie jest kompletnie przytłaczające, a to dopiero początek.
Jako drugi następuje największy hit tej płyty. Nieśmiertelny hymn satanistycznego death metalu „Sacrifical Suicide”. To jest klasyk, legenda sama w sobie. Wspaniała środkowa wokaliza ku chwale rogatego i znowu te zwyrodniałe ryki przed drugą zwrotką. Mistrz.
Niebywałe chamstwo prezentuje też czwarty „Dead By Down”. Numer charakterystyczny ze względu na powtarzany wiele razy w refrenie tytuł, ale nie to jest tu najważniejsze. Łomot jaki tworzą instrumenty jest na pierwszym planie. Posłuchajcie jak w ogóle zaczyna się ten kawałek. To jest bestialstwo. No i wokal w zwrotkach: „Trapped in a dream of the Necronomicon”.
Fantastyczny jest też tytułowy “Deicide”. „No lord shall stand before myself” i zaczyna się jazda. “I can strike the light and see trough the truth. For I’m the Deicide, Dominus, what could you do.”
“Carnage In The Temple Of The Damned” to kolejny megakozak. “Sacramental ceremony. People’s temple of the holy.” Ten numer zaczyna się mówionym intrem prezentującym jakiś czarny obrzęd, lawina wokalna jaka spada w refrenie jest niepowtarzalna.
Wrócę jeszcze do wokalu, bowiem wyczyny Bentona są warte odnotowania. Jest tu mnóstwo takich rozbrajających momentów. Zwróćcie uwagę na końcówkę „Mephistopheles” od słów „Take me Mephistopheles”. To jest niesamowite. Czasem nawet Glen ryczy na dwa głosy. Bardziej krzykliwy i bardziej bulgoczący. Tak jest w „Crucifixation”: „To break the bonds of evil. To die upon the cross”.
To juz ostatni numer. Nie wszystkie wymieniłem, lecz tu nic nie zaniża poziomu. Krótko, ale zabójczo w każdej sekundzie. Jeden z największych monumentów w historii death metalu. Na koniec spada gilotyna. Nic tylko usłyszeć „Deicide” i umrzeć. „Suicide, end my life. I must die – Satan”.
Tracklista:
01. Lunatic Of God's Creation
02. Sacrificial Suicide
03. Oblivious To Evil
04. Dead By Dawn
05. Blaspherereion
06. Deicide
07. Carnage In The Temple Of The Damned
08. Mephistopheles
09. Day Of Darkness
10. Crucifixation
Wydawca: Roadrunner Records (1990)
Ocena szkolna: 6
leprosy : Jestem w stanie wymienić max. 5-10 płyt które mogą konkurować z...