Ostatnimi czasy całkiem głośno zrobiło się o poznańskim Bloodthirst, którego debiutancki krązek „Let Him Die” zdobywa coraz większe uznanie w kraju i za granicą. Formacja istniejąca już dobre kilka lat, mająca na koncie kilka demówek oraz split z zespołem Ebola, do tej pory istniała w zasadzie tylko w podziemiu. Po wielu roszadach personalnych udało się jej nagrać materiał i uwiecznić go na krążku.
„Let Him Die” jest chyba tym, za czym tęskni ogromna rzesza braci metalowej starszej daty. Soczysty thrash/death zagrany zdecydowanie w europejskim wydaniu, pozbawiony wszelkich fajerwerków i zagmatwanych konstrukcji znanych choćby z płyt Metallicy. Bloodthirst już na demówkach nie krył fascynacji niemieckim thrashem i Slayerem, ale wtedy, głównie za sprawą perkusisty, muzyka miała rock’n’rollową nutkę. Teraz, gdy już te dziewięć utworów z „Let Him Die” zagościło w odtwarzaczu kilkukrotnie, można poddać weryfikacji rozwój muzyczny poznaniaków.
Choć dalej jest to thrash, to wyraźnie słychać, że zespół poszedł w agresywniejsze granie, często zahaczające o black i death metal. Od pierwszym dźwięków „(Upon The Cross) Tormented And Lost” mamy do czynienia z brudnym, bezpośrednim i plugawym wykonaniem. Słychać w tej muzyce starego Kreatora, Sodom z okresu „Agent Orange”, odrobinę Destruction – szybkie, agresywne granie, przejrzyste struktury kompozycji, a nawet pewien minimalizm typowy dla niemieckiej szkoły. Nie jest to granie nastawione na wygibasy czy techniczne sztuczki, gdyż próżno tego tu szukać. Próżno jest też tu szukać wspomnianych wcześniej rock’n’rollowych wstawek, czy lasu solówek jak to miało miejsce na wcześniejszych wydawnictwach, a mimo to muzyka nic nie straciła.
W starszych kompozycjach (jak choćby „Thrashing Madness”, które zarejestrowano wcześniej na pierwszym demie) tych solówki są bardziej popisowe i występują częściej. W nowszych utworach duet Kuro/Rambo raczej jest bardziej powściągliwy w tej materii, choć trzeba przyznać, że pomysły – zwłaszcza Kuro, budzą naprawdę podziw. Na uwagę zasługują także bardzo dobre partie basu Miha. Mint.A, który swojego czasu zastąpił za zestawem perkusyjnym Slayera, wniósł więcej pierwiastka thrashowego w pracę sekcji, lecz zabrakło trochę nuty nonszalancji poprzednika. Sporym zaskoczeniem jest jednak dla mnie to, że pomimo pewnej brzydoty takiej muzyki, jest to płyta szalenie chwytliwa, którą się nuci pod nosem. Skrzekliwy wokal Rambo wprowadza do muzyki Bloodthirst odrobiną blackowej nuty, kojarzącej się ze starym Bathory.
Z innymi Bogami norweskiego black metalu może kojarzyć się utwór „Violent Hordes”, którego otwierający riff stanowi niemal kopię „De Mysteriis Dom Sathanas” Mayhem. Widać więc, że spektrum inspiracji zespołu jest całkiem szerokie. Najlepsze utwory to jak dla mnie: wspomniany wcześniej „Thrashing Madness” ze względu na ogrom solówek, „Desecrate the lie” za czad, a także „Violent Hordes”, który chyba najbardziej wyróżnia się na tle pozostałych kawałków.
„Let Him Die” choć nie wnosi do muzyki czegoś nowego, to jest świetnym odświeżeniem przeszłości. Zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma obecnie w kraju zespołu, który w podobnie piękny sposób odwołałby się do zbuntowanych lat 80-ych. Poznański kwartet teleportował całe piękno brzydoty ówczesnego thrashu do obecnych czasów i pozwolił mu się rozwijać. Żadnych udziwnień, udoskonalania brzmienia, eksperymentów z efektami – czysta muzyka, miła dla ucha, nieskażona MTV, Andy Sneape'm ani panującymi standardami grania thrashu. Jakieś uwagi dla zespołu na przyszłość? Jak na thrash przystało, więcej solówek by się przydało. Innych zastrzeżeń nie mam.
Wydawca: Pagan (2007)