Debiutancki album Kanadyjczyków "Alice In Hell" okazał się być dużym sukcesem, a zespołowi udało się przebić pomiędzy niemieckich i amerykańskich reprezentantów thrash metalu i zaistnieć. Ledwo jednak po wydaniu debiutu z zespołu wyrzucono Rampage'a, a lider Jeff Waters zwerbował w jego miejsce Coburna Pharra, a oprcz tego gitarzystę Dave'a Scotta Davis'a oraz basistę Wayne'a Darley'a.
Ostra roszady personalne musiały się odbić na zawartości muzycznej, pomimo tego, że znów Waters był głównym kompozytorem. Od pierwszych dźwięków "Never, Neverland" zwraca uwagę tym, że jest lżejszy od poprzedniczki - zniknęła agresja, wokalista ma o wiele czystszy głos niż dzika barwa Rampage'a. Ma to oczywiście swoje plusy jak i minusy. Dzięki lżejszemu brzmieniu muzyka stała się bardziej klarowna i selektywna, melodie bardziej wpadają w ucho, można odnieść wrażenie że jest to heavy/thrash, a nie thrash. Zniknął brud, jest lżej, ale Waters po raz kolejny pokazuje, że jest świetnym muzykiem, gdyż solówki są wysmakowane, a riffy są naprawdę pomysłowe i tutaj nie ma do czego się przyczepić.O ile od strony instrumentalnej krążek ten podoba mi się niewiele mniej od debiutu, to jest w nim jeden poważny feler - brakuje polotu i energii. Przez większy okres trwania krążka odnoszę wrażenie, że jest to po prostu rzemiosło, brakuje natomiast tej dzikości debiutu, czegoś co uczyniłoby ten krążek więcej niż poprawnym. Poza tym nigdy nie byłem przekonany do umiejętności kompozytorskich Watersa - nie inaczej jest teraz. Mamy świetne riffy, dobre solówki, ale reszta zespołu jest raczej tłem dla lidera. Poza tym, melodie i teksty też do najciekawszych nie należą.
"Never, Neverland" choć uchodzi za jedną z mocniejszych pozycji w dyskografi Annihilator, to w gruncie rzeczy jest bardzo przeciętnym i raczej skostniałym krążkiem. Miłośnicy gitarowego rzemiosła narzekać nie powinni, ale szczerze powiedziawszy nie odnajduje w tym wydawnictwie większych wartości. Jak dla mnie album idzie do lamusa kurzyć się.
Wydawca: Roadrunner Records (1990)