„M-16” to już dziesiąty album studyjny Sodom. Przez dwadzieścia lat istnienia zespołu wiele się zmieniało i również ta produkcja ma swój indywidualny charakter. W stosunku do ostatnich płyt utwory się wydłużyły i stały się bardziej rozbudowane. Jednakże ikona thrashu nie straciła nic ze swojej przebojowości, a wręcz przeciwnie, „M-16” to cholernie dobre i trzymające w napięciu wydawnictwo.
Cała fabuła rozgrywa się wokół wojny w Wietnamie i dotyczy przede wszystkim okrucieństwa i bezsensowności działań zbrojnych. Ukazane są konkretne, szczegółowe sceny jak masakra w „Cannon Fodder”, przeraźliwie pookaleczani ludzie w „Napalm In The Morning” i „Lead Injection” czy strach i obawy z „Little Boy” i „Minejumper”. Ogólną straszność wojny w dżungli przedstawiają natomiast „Among The Weirdcong” (nie udało mi się rozszyfrować co oznacza to słowo), „I Am The War” czy „Genocide”. Wymowna jest też okładka, a do całości dopasowane są również zdjęcia muzyków w panterkach i odpowiedniej, leśnej scenerii. W okładce użyto również prawdziwych, wojennych fotografii.
Muzyka do tego jest ciężka i gniotąca. Większość kawałków jest szybka i współgrająca ze zmasowaną akcja tekstów. Sodom uderza gwałtownie i przeprowadza skomasowane ataki takimi numerami jak „Among The Weirdcong”, „I Am The War”, „Littre Boy”, „Lead Injection” czy „Cannon Fodder”. Nie znaczy to jednak, że nie ma tu melodyjności. Wokale Toma są znakomite, a refreny właściwie w każdym przypadku wpadające w ucho, choć najlepiej wypadają te bardziej śpiewne z „Minejumper” i „Genocide”.
Pośród tego bezlitosnego ostrzału znalazło się jednak również miejsce dla dwóch wolniejszych i bardziej może nawet takich nostalgicznych majstersztyków. Może nie jest to najlepsze słowo, bo wciąż jest to potężny thrash, ale „Napalm In The Morning” i „M-16” mają bardziej rozciągniętą tonację, są znacznie płynniejsze i wypełnione taką nutką smutnej uczuciowości. Pierwszy z nich zaczyna się intrem z filmu „Czas Apokalipsy”, w którym słychać latające helikoptery, a żołnierz mówi „I love the smell of napalm in the morning. It smells like victory”. Jako ciekawostkę wtrącę, że ten sam cytat, tylko w dłuższej wersji, został użyty dwa lata wcześniej przez polski zespół Sparagmos na płycie „Conflict”. Tutaj komponuje się idealnie z wymową i melodyką utworu. Również „M-16” jest trafiający do wyobraźni i ze świetnym refrenem: „Free fire zone with my M-16, vendetta burns inside…”
Także ostatni z podstawowej części płyty „Marines” jest tu pewnym wyróżnikiem. Utwór z bardziej rockowym zabarwieniem i oddający hołd młodym ludziom narażającym swoje życie, aby bronić pokoju na świecie. Pojawiają się tu żołnierskie przyśpiewki i jest to pewne jednak optymistyczne podsumowanie tego krwawego obrazu jaki ukazuje cały album.
No, a na sam koniec Sodom przygotował jeszcze zaskakującą niespodziankę w postaci coveru „Surfin’ Bird” starego, amerykańskiego zespołu rock and rollowego The Trashmen. Jest to prawdziwy wokalny popis Toma i trzeba przyznać, że wykonanie jest wręcz zabójcze, a nawet humorystyczne. Pojawiają się nawet głębokie growlingi. Ostatecznie słuchanie kończymy więc w dobrym nastroju, co może niezbyt współgra z wymową całej płyty, lecz na pewno pozostawia bardzo dobre wrażenie. I słusznie, bo „M-16” to z pewnością jedna z najlepszych produkcji Sodom.
Tracklista:
01. Among The Weirdcong
02. I Am The War
03. Napalm In The Morning
04. Minejumper
05. Genocide
06. Little Boy
07. M-16
08. Lead Injection
09. Cannon Fodder
10. Marines
11. Surfin' Bird (The Trashmen cover)
Wydawca: Steamhammer (2001)
Ocena szkolna: 5