Był powrót do dni garażowych, była koncertówka z orkiestrą i tak od „ReLoad” niepostrzeżenie minęło sześć lat. Czas więc na nową płytę Metallicy zrobił się najwyższy. I tak jak wszyscy na nią czekali, tak od razu chórem zaczęli na nią psioczyć. Również i ja szybko sklasyfikowałem "St. Anger" na ostatnim miejscu w dorobku zespołu, choć przestrzegałbym przed popadaniem w skrajności. Jakiejś strasznej tragedii to tutaj nie ma.
W międzyczasie Metallicę opuścił Jason Newsted, co oczywiście w przypadku tak wielkiej grupy wywołało lawinę domysłów, przypuszczeń i komentarzy. Sam Jason twierdził, że męczył się już w tak napompowanej i nadętej maszynie i marzył o tym, żeby znów móc żyć życiem i cieszyć się z grania. Na jego miejsce został zatrudniony Robert Trujillo, który grał wcześniej w Suicidal Tendences oraz pobocznym projekcie Mike’a Muira Infectious Grooves, a także występował z Ozzym Osbournem. Na „St. Anger” jednak nie zagrał, gdyż partie basu zrealizował jej producent i reżyser dźwięku Bob Rock. To on miał duży wpływ na brzmienie płyty i na niego posypały się największe gromy.
Brzmienie „St. Anger” bowiem rzeczywiście jest charakterystyczne i cechuje się trudną do przyswojenia surowością. Ma taki brudny posmak, ale jednocześnie jest bardzo selektywne, z dużą odrębnością wszystkich instrumentów. Powoduje to brak głębi oraz tła i nawet te najmocniejsze momenty wytwarzają punkowo-hardcoreowy łomot, ale brakuje im metalowej mocy. W odróżnieniu od dwóch ostatnich albumów, płyta jest jednolita stylistycznie, a utwory mają podobne konstrukcje. Cechują się powtarzalnością motywów i powracaniem schematów. Dosłownie w każdym numerze następują wielokrotnie po sobie te same wersy, no i na całej, trwającej siedemdziesiąt pięć minut, płycie nie ma ani jednej solówki. Brakuje płynności i melodyki. Muzyka przez to jest sztampowa i taka uproszczona. Można nawet powiedzieć, że momentami uboga.
Tak jak napisałem we wstępie, nie jest jednak aż tak źle. Metallica grać przecież potrafi i jakoś te utwory poskładała. Dużo jest też dobrych wokaliz Jamesa, jak na przykład w jednym z fajniejszych „Purify”. Zdecydowanie najbardziej trafiający do słuchacza jest numer tytułowy, za to zupełnie nie przypadł mi do gustu otwierający płytę i promujący całość „Frantic”. Taki właśnie jest urywany „Frantic tic tic tic” ta ta ta ta. Podobnie zresztą jak „Shoot Me Again” i częściowo „My World”. Do lepszych utworów zaliczyłbym również „Some Kind Of Monster”, „Invisible Kid”, a także bardziej rozbudowane aranżacyjnie „Unnamed Feeling” i „All Within My Hands”.
I właściwie jak się tak wsłuchać i zastanowić to ta płyta wcale nie jest zła. Jakby jakiś nowy zespół wyskoczył z czymś takim to zaraz by był znany i miał wielu fanów. Jak się chce ją porównywać do „Ride The Ligtnig” czy „Master Of Puppets” no to wtedy rzeczywiście jest bieda. Trzeba więc się odciąć od przeszłości i skupić na tym co jest. A wtedy „St. Anger” jest do przełknięcia.
Tracklista:
01. Frantic
02. St. Anger
03. Some Kind Of Monster
04. Dirty Window
05. Invisible Kid
06. My World
07. Shoot Me Again
08. Sweet Amber
09. The Unnamed Feeling
10. Purify
11. All Within My Hands
Wydawca: Vertigo (2003)
Ocena szkolna: 5-