Idę dalej. Prowadzi mnie zapach świeżego pieczywa. Chleby, buły, chałki, rogaliki, pączki (o Jezu słodki – PĄCZKI!) – wszystko to pręży się dumnie na półkach, zachęcając swoim nieziemskim aromatem do zakupu. Rozum podpowiada mi, że takie hipermarketowe pieczywo nie jest najlepszym jakościowo wyrobem i najdalej jutro, gdy wyparuje z niego cała woda, będzie się nadawało co najwyżej na sucharki. Żołądek jednak wie swoje i ma ochotę wypchać się po brzegi ciepłym, napędzanym jakimś sztucznym spulchniaczem, bułowym miąższem. We łbie włącza się syrena alarmowa sygnalizująca: jeść, jeść, jeść!, tak więc nie pozostaje nic innego, jak tylko rzucić się na pieczywo i coś upolować. Tu pojawia się pierwszy problem. Przy półkach z bułami brak foliowych, jednorazowych rękawiczek. Kupujący się tym nie przejmują i łowią pieczywo gołymi rękami. Nie mam pewności, czy buły, które uwodzicielsko się do mnie uśmiechają, nie były macane przez kogoś, kto na przykład przed chwilą korzystał z uroków posiedzenia w toalecie i przypadkiem „zapomniało mu się” umyć ręce.
Chcica zwycięża nad rozumem. Mamrocząc cicho pod nosem „Nic to!” (niczym pułkownik Michał Wołodyjowski) ruszam do ataku na pieczywo. Po szybkiej akcji, spoglądając z dumą na piętrzące się w koszu buły, wpadam na chwilę w zadumę. Przypomniało mi się biblijne hasło „Nie samym chlebem żyje człowiek”. Te święte słowa idealnie pasują do mojej obecnej sytuacji. Przecież pieczywo kocha masełko, wędlinę, warzywa, białe, żółte i pleśniowe sery, a takoż różne mazidła. Na samą myśl o kremie czekoladowym, robi mi się słabo i równocześnie lubo. Taka to siła uzależnienia!
Tymczasem jednak kieruję kroki w krwistą krainę mięs. Z półek uśmiechają się różowe schaby, ciemnopurpurowe karkówki, liryczne żeberka i delikatne polędwice. Od mnogości rodzajów tego mięsnego bogactwa robi mi się mętlik w głowie. Co wybrać? – pytam sama siebie i nie znajduję odpowiedzi. Miotam się w niezdecydowaniu, pomiędzy półkami z ciałami kur a bardziej czerwonym mięsiwem. Zaprawdę, współczesny człowiek ma ciężkie życie. A gdyby tak cofnąć się kilka stuleci wstecz, do czasów kamienia łupanego i zostawić za sobą subtelności dylematów żywieniowych? Po krótkiej chwili rozważania dochodzę do wniosku, że nie byłoby to żadne wyjście. Człowiek pierwotny jadł to, co znalazł bądź upolował i przy tym nie wybrzydzał, ale też nigdy się nie mył. Życie w krainie śmierdziuchów byłoby obrzydliwe. To ja już wolę nasze czasy!
Klamka zapadła. Wrzucam do koszyka okazałą kurę. Oddała swoje życie, żebym mogła nacieszyć się wybornym smakiem rosołu, wiec wycieram, ukradkiem, samotną łzę nad kurzym losem i prę dzielnie dalej. Gdzieś za rogiem czekają na mnie promocje i stoiska z próbkami pokarmów. W sklepie, w którym się znajduję, o takie atrakcje najłatwiej w dziale mlecznym. W soboty, stoją tam przy malutkich, przenośnych stolikach śliczne, młodziutkie dziewczęta, które rozdzielają między klientów sklepu skąpe porcje różnych specjałów. Zazwyczaj są to próbki jogurtów, kefirów, różnego rodzaju serów i sosów, płatków śniadaniowych, a także kawy, która wspaniale wpływa na nadwątlone siły krążących po hipermarkecie klientów. Dziewuszki, pełniące rolę żywych reklam, są zazwyczaj ładniutkie i patrzenie na nie sprawia sporą przyjemność. Osoba, która wymyśliła zawód takich hipermarketowych hostess, powinna dostać nagrodę Nobla. Udało się jej przemycić do środka handlowego wnętrza trochę piękna. Szczególne uznanie należy się zaś za to, że piękno odziane jest zazwyczaj w króciutkie, odsłaniające zgrabne nogi spódniczki. No i rozdziela, skąpe, bo skąpe, ale zawsze – racje żywnościowe. Właściwie, gdyby do takich reklamowych stoisk robić po kilka nawrotów, to spokojnie można byłoby załatwić pierwsze lub drugie śniadanie. Jaka to oszczędność! Gdybyż takie promocje zdarzały się co dzień!
Oj, zdaje się, że trochę zamarudziłam w dziale produktów mlecznych. Czas ruszać dalej. Obieram kierunek północny i kierując się swoim wewnętrznym kompasem obieram kurs na warzywa. W koszyku lądują kolejno: kartofle, buraki, marchewka, fasola, kapusta, pietruszka, selery i groch (Tu mała prywata: kto odgadnie, z jakiego utworu pochodzi powyższy zestaw, zostanie w nagrodę polecony bożej opiece w moich wieczornych modłach. Na zachętę dodam, że szczęśliwy zwycięzca będzie sobie mógł wybrać bóstwo, do którego popłynie modlitwa).
Zakup warzyw to mały pikuś. Szczególnie w hipermarkecie. Wiadomo – tu płody ziemi nie pachną, nie kuszą do natychmiastowego spożycia, po prostu czekają biernie aż się ktoś nad nimi zlituje i zrobi z nich zupę. Prawdziwe niebezpieczeństwo czyha dalej. Imię jego: CZEKOLADA. Czekolada ma to do siebie, że im więcej się jej zje, tym bardziej się jej pożąda. I może to być czekolada mleczna, czekolada biała, czekolada z bakaliami, z owocowym nadzieniem, z papryką bądź jakimkolwiek innym zjadliwym składnikiem – bo w każdej konfiguracji jest wspaniała. No i znakomicie poprawia humor. To, że szybko idzie w biodra i inne miękkie fragmenty kobiecej sylwetki pomińmy wymownym milczeniem. W końcu nie istnieje nic takiego, jak pokarm doskonały.
Skoro już zalazłam w dział słodyczy, to nie odmówię sobie małej przyjemności, w postaci jajka niespodzianki. Za moich młodych czasów takie cuda produkowała tylko jedna firma. Dziś można wybierać z kilku rodzajów jaj. To fajne, ale i tak zostaję przy już znanej marce. Swojego czasu namiętnie zbierałam zabawki z Kinderów i miałam niezłą kolekcję różnych postaci z kreskówek. Nie mam pojęcia co stało się z tym zbiorem. Pewnie wywędrował na strych albo do jakichś młodocianych przedstawicieli mojej rodziny. Gdziekolwiek by nie był, życzę mu szczęścia, zdrowia i pomyślności na nowej drodze życia.
Hiromi : łooo, to bardzo częsta trauma w moim przypadku:P Podlicz sobie,...
Hiromi : Bo trauma to dopiero w trzeciej części , przy kasie. A imię tej trau...
black_gothic : Bo trauma to dopiero w trzeciej części , przy kasie. Raz osobięcie coś...