Był letni, gorący wieczór; jak każdy inny, a przynajmniej większość z nich. Nieboskłonu nie pokrywała najmniejsza chmurka, natomiast powietrze było gęste i ociężale nas otaczało, ponieważ i wiatr tego dnia nie zawitał do miasta.
Po wyjściu z sali prób, gdzie graliśmy przez kilka godzin, momentalnie (machinalnie czy wręcz automatycznie) spojrzeliśmy w niebo. Bo trzeba nadmienić, iż od pewnego czasu nad miastem pojawiały się złowieszcze kształty, które niejedna osoba, a przynajmniej tak się jej wydawało, potrafiła zidentyfikować. Nie można było absolutnie powiedzieć, że był to jakiś samolot, ponieważ obiekty te latały zbyt nieregularnie i raczej bezgłośnie (przynajmniej w porównaniu z silnikami). Nie było też mowy o Supermanie czy Angelu z X-Man, gdyż to były raczej (ale nie zawsze) większe, wręcz olbrzymie kształty i ciemne, a nie niebiesko-czerwone.Niektórzy twierdzili, iż są to pozamaterialne wizualizacje smętnych i ponurych myśli mieszkańców. Inni natomiast, że to jakieś obce cywilizacje czające się na naszą planetę. Jeszcze inni, i do tych również i ja się zaliczałem, że to pradawne zwierzęta, które po setkach (a raczej tysiącach) lat letargu się obudziły i nie bardzo wiedzą co zrobić patrząc na obecny świat. Mowa tu o szlachetnych panach wszystich planet, żywiołów i harmonii - smokach.
Sami nie wiedzieliśmy, co robić. Nie byliśmy pewni, czy stanowią one dla nas zagrożenie czy my dla nich, ale raczej większość mieszkańców się ich lękała. Ja zresztą też, choć (a może dlatego) żywiłem do nich wielką sympatię i niewyobrażalny szacunek.
Tego dnia zobaczyliśmy jednego (a może jedną, zawsze miałem kłopoty z rozróżnieniem ich płci, ale samice są chyba większe) z nich. Jednak wcale nie na niebie. Po próbie wybraliśmy się do olbrzymiego parku, najbardziej niesamowitego miejsca w naszym ponurym mieście, by się trochę bardziej zalkoholizować po udanym graniu na instrumentach szarpanych i perkusyjnych. Jednak nie odbiegając od tematu, nadmienię, że wkroczyliśmy na naszą ulubioną polankę uzbrojeni po zęby w pełne butelki procentowych trunków różnego kalibru. I w jednym momencie wszyscy zaniemówiliśmy, znieruchomieliśmy, szczęki nam opadły; po prostu u wejścia na polankę nagle stanęło pięc słupków soli. Po paru tysiącach lat może by nas odkopali i trafilibyśmy na kuchenne stoły w postaci przypraw. Ale do rzeczy, kiedy wznieśliśmy się na wyniosłość wzniesienia oczom naszym ukazał się smok.
Był olbrzymi, wielkości co najmniej trzypiętrowego domu, ale nie jakiegoś tam bloku, tylko starej budowy kamienicy. Jego wężowe ciało pokryte było szarobrązowymi łuskami. Kończyny natomiast zwieńczone lwimi łapami wbijały delikatnie ostre jak brzytwa pazury w glebę. Z grzbietu wyrastały gargantuiczne nietoperze skrzydła, teraz ułożone wzdłuż tułowia. A ogromny łeb wieńczyły zakrzywione do wewnątrz rogi. Majestatycznie uniósł swą zrogowaciałą głowę, resztą ciała jedynie nieznacznie poruszając i spojrzał w naszym kierunku swymi złocistoczarnymi oczyma z pionowymi źrenicami. Buchnął delikatnie parą z olbrzymich nozdrzy, a towarzyszył temu dźwięk przypominający ostrożne ruszanie po torach parowej lokomotywy, udającej się na wyprawę w odległe lądy, lokomotywy do której mięliśmy wsiąść. Aż drgnęliśmy i tym samym przestaliśmy być nieruchomymi skamielinami. Wzrokiem mówił nam byśmy się nie bali i zachęcał, by podejść bliżej, porozmawiać. Nie byliśmy pewni naszych zmysłów i zachwiane było poczucie realnego świata. Nie do końca rozumieliśmy, co się właściwie działo, nie wiedzieliśmy co robić. Podejść. Uciekać. Zaatakować. Czy zaraz zacząć się bronić, bo doprawdy złowieszczo i raczej groźnie wyglądało owo stworzenie.
Mimo panicznego strachu czuliśmy się bezgranicznie bezpieczni. Lecz nadal nie wiedzieliśmy, co począć. Widać było w jego oczach, że on czuje się podobnie i sam nie za bardzo wie jak się zachować. Jednak postanowił chyba wziąć sytuację w swoje ręce (a raczej szponiaste łapy); wyprężył kręgosłup, a przednie kończyny uniósł delikatnie do góry, wypuszczając kolejną porcję złowrogiej pary. Zdecydował się również wykonać krok w naszą stronę, patrząc przy tym cały czas (jak się nam wydawało) każdemu z nas prosto w oko. Ów kojący wzrok rozluźnił nas wystarczająco na tyle, że i my zaczęliśmy powoli kroczyć w jego kierunku, podczas gdy perkusista podniósł w górę dłoń w porozumiewawczym geście pokoju.
- Witam i ślę pozdrowienia - łaskawie odezwała się bestia. Jej głos, mimo iż nieco tubalny, brzmiał nad wyraz dźwięcznie i melodyjnie, aż oniemieliśmy z wrażenia.
- Również i my witamy - udało się wykrztusić perkusiście.
Po niecałej minucie powolnego zbliżania się, staliśmy naprzeciwko siebie oddaleni o około dwa, góra cztery metry. My, pełni przerażenia i szacunku. On, godny i dumny a jednak niepewny. Milczeliśmy przez moment, by po chwili smoczysko znów przemówiło:
- Czy jesteście potomkami Un Ab Ibn Hula?
Zatkało nas.
- Nie, nie znamy niestety nikogo o takim imieniu - w końcu odezwała się basistka. - I szczerze wątpię byśmy byli z tą osobą spokrewnieni jednak nie możemy tego wykluczyć. Nie wiem czy każdy z nas zna na tyle swoje drzewo genealogiczne, by mógł to jednoznacznie określić i wiedzieć napewno.
- W takim razie kim jesteście i co was tu sprowadza? - zapytała zaintrygowana bestia, przy czym lekko odchyliła głowę do tyłu i nieco w bok mrużąc nieznacznie oczy.
- Jesteśmy ludźmi i gramy rocka, a tu przyszliśmy się nieco odprężyć i zrelaksować - powiedział bez zająknięcia przerażony wokalista, po czym się wszyscy z osobna przedstawiliśmy.
- Rocka, hmmhm... - zamruczał gardłowo - Czy to rodzaj muzyki czy jakaś gra sportowa albo strategiczna? zapytał stwór, a już bardziej rozluźniony frontman wokalny odrzekł mu na to:
- Dobrze szukasz i masz rację, rock to rodzaj muzyki wykonywanej na instrumentach szarpanych i perkusyjnych.
- Rozumiem, ja pochodzę ze smoczego rodu, a zwą mnie Ohmlinchgorn. Jestem tu, by utrzymywać równowagę między agresją i nietolerancją a ładem i spokojem wśród osobników waszego rodzaju. Od zarania dziejów mieliście skłonności destrukcyjne. Odkąd tylko się pojawiliście chcecie niszczyć. Nie tylko to co was otacza, ale ostatnio to wręcz i samych siebie. Dlaczego to robicie!?! - powiedzał podnosząc głos. - Dane wam zostało chyba wszystko co potrzebne do spokojnego dostatniego życia. Wy to jednak marnujecie i zaprzepaszczacie możliwości dobrobytu na rzecz chciwości i wrogości! Zawsze tak było..., na nieszczęście jest... i, bardzo bym chciał się mylić, niestety będzie.
- Nie zaprzeczam, że nasz gatunek dąży do samozagłady. Niejaki Einstein powiedzał, że nie wie na jaki rodzaj broni będzie trzecia wojna światowa, natomiast jest przekonany, iż IV będzie na pałki - powiedziała basistka.
- I jest w tym więcej niż sporo racji - dodał wokalista. - Jednak nie możesz twierdzić, że wszyscy ludzie to zapatrzone w siebie, zadufane i chciwe sukinsyny. Są mimo wszystko wśród nas osobniki ceniące dobra natury, która została nam dana i, mało tego, zachwycające się jej pięknem. Jest mnóstwo estetów i miłośników sztuki, którzy niechętnie biorą udział w bojach, a nawet wręcz walczą przeciw nim.
- To także agresja, musiecie pamiętać, że zło potęguje zło.
- Owszem jednak często jest tak, że tylko złem można zło pokonać - odezwała się basistka.
- Nie zaprzeczam - odczekał chwilę po wypowiedzeniu owych słów spoglądając po każdym z nas, po czym kontynuował. - Czy macie jakiś plan na pokonanie tego chwastu nienawiści?
- Niestety, nie jesteśmy na tyle władni. Po prostu staramy się przeżyć nasze dni najlepiej jak się da nie mieszając się w te zawikłane niesnaski panujące na Ziemi. Mamy świadomość tego, że nic, a przynajmniej niewiele, zmienimy.
- Czyli jesteście pasywni?? Bierni???
- Nie do końca, zwyczajnie nie mamy takiej władzy, nie jesteśmy w stanie czegokolwiek zmienić.
-Poza tym - rzekł pałker - trzebaby walczyć z każdym prawie człowiekiem z osobna, a to praktycznie niewykonalne.
- Mylicie się. Liczba ludzi na przestrzeni tysiącleci niewiele się zmieniła, a przed wiekami dało się z wami rozmawiać i rozumieliście więcej niż teraz.
- Tak, zgadza się, ale nasze czasy są na tyle podłe, że jednostki nie myślą o ładzie i spokoju, tylko niestety o kontroli nad światem i władzy. Co gorsza mają w dupie innych. Teraz są jedynie zapatrzeni w siebie, samoluby w cholernym wyścigu szczurów.
- Czyli nie wiecie jak z tym walczyć, hmm... Pierwszy raz w mym życiu, a trwa ono już dość długo, brak mi słów. W takim razie - ciągnął dalej po chwili - może jesteście zbyt idealni żeby was poprawiać i udoskonalać. Choć z tego co widzę, nie teraz ale w ciągu ostatniego tygodnia, może miesiąca, wcale tak dobrze i pozytywnie nie wyglądacie jako gatunek i prawdę mówiąc myślę o tym, czy was zostawić takimi jacy jesteście, czy zwołać smoczą brać i zniszczyć, by świat znów odżył...na jakiś przynajmniej czas.
Oniemieliśmy po tej wypowiedzi, jednak po chwili basistka zajęła głos:
- Tak, przydałaby się jakaś zagłada, gdyż naprawdę nie jesteśmy godni stąpania po Ziemi ani idealni, bo kto jest. Mimo to chcemy żyć, a zabić byście musieli prawie siedem miliardów osób, z czego jedna trzecia, może dwie trzecie jest naprawdę zgniła. A co z resztą?! Co z nami? oraz innymi nam podobnymi? Zbyt kochamy życie, by je opuszczać, choć wiem że globalna śmierć byłaby wskazana. Ja się jednak na to nie zgadzam! Jeśli mam jakiekolwiek prawo głosu - skończyła pokornie.
- Oczywiście, że masz. Dlaczegóż miałabyś go nie posiadać. Rozumiem, co wam po głowach chodzi. Widzę, że macie chęć coś na tym podłym padole zmienić, ino siły nie macie. Od kiedy tu powróciłem, rozmawiałem z niejednymi takimi jak wy, ale również z innymi, opozycjonistami tego poglądu i zaprawdę powiadam wam, że nie wiem co z tą ludzkością mamy począć. Pisana jest wam zagłada, sami jesteście tego świadomi. Zatruwacie się sami, nie tyle niegodziwością i zakłamaniem, co, jak to nazywacie, cywilizacją i postępem. Wykorzystywany ten progres jest w bardzo niegodziwy sposób, a i sam w sobie jest raczej zgubny. Bo czy warto jest budować fabryki wytwarzające ubrania, pojazdy, meble i inne rzeczy codziennego użytku, że o fabrykach broni nie wspomnę, kosztem waszego zdrowia i życia. Zabijacie się sami, to już wiecie jadnak chodzi o to, że zabijacie i matkę waszą Ziemię. A jak się wam skończą dobra naturalne to co poczniecie. Otóz pomiem wam: nic. Pomżecie z głodu, zimna i rozpaczy. To nie ma sensu, więc należy takie postępowanie przerwać. Może następni po was bardziej rozsądnie rozporządzą swymi przywilejami. Żegnam, przykro mi.
To powiedziawszy Ohmlinchgorn cofnął się o kilka kroków i wzbił w powietrze ulatując z wiatrem, który nagle się pojawił i zaczął targać niemiłościwie listowiem na drzewach jak i samymi gałęziami. Byliśmy przerażeni; pewni, że zatoczy koło i zionie na nas ogniem piekielnym ze swych olbrzymich nozdrzy. Tak się jednak nie stało. Odleciał po prostu w dal, w kierunku wschodnim.
Nie wiedzieliśmy co począć. W milczeniu rozeszliśmy się do swych domostw z poczuciem zbliżejącej się klęski gatunku ludzkiego. Mając świadomość, że nad głową wisi miecz nie można wiele zdziałać. Zwłaszcza jeśli ów miecz trzymany jest sprawiedliwą ręką groźnego pana światów. Pogrążony w myślach, analizując słowa Ohmlinchgorna, uświadomiłem sobie, że chyba będzie lepiej kiedy ludzkość pogrąży się morzu ognia i każdy z obecnie stąpających po globie ludzi przestanie istnieć. Równowaga wszak być musi, a jako, że ludzie byli w większości źli, okrutni i niegodziwi, trzeba by zapanował spokój, a można go wprowadzić jedynie poprzez wyeliminowanie czynnika ludzkiego. Cóż, że kosztem tych, z ogólna powiedziawszy, niewinnych ale doszedłem do wniosku, że takie poświęcenie nie jest żadnym wielkim wyrzeczeniem, przecież czym jest życie jeśli nie umieraniem, drogą do śmierci. Niczym więcej. Pogodziłem się ze swym losem i cieszę się, że u jego kresu mogę powiedzieć, iż przeżyłem je mniej więcej tak jak chciałem.
O dziwo tej nocy spałem spokojnie jak nigdy dotąd, podczas gdy za oknem rozszalała się burza jakiej nasze miasto w życiu nie widziało.
Choć, pomomo wiatru, noc była pogodna i jasna niebo zaczął spowijać od wschodu czarniejący coraz groźniej całun. Mieszkańcy byli przekonani, że zbliża się deszcz, wielka ulewa, na którą ta ziemia czekała od miesięcy i przyniesie ukojenie zarówno glebie jak i samym tubylcom. Jak bardzo się mylili. Ciemniejąca coraz bardziej chmura zaczęła powoli opadać, podczas gdy oczekujący deszczu ludzie z wyczekiwaniem spoglądali w niebo z nadzieją w oczach. Jakże olbrzymie było ich zaskoczenie, kiedy rozpoznali w chmurach kształty, które churami wcale nie były. Długo nie trwało kiedy zaczęli biegać w popłochu i skrywać się w najgłębsze otchłanie swych domów. Całunem tym okazała się horda smoków zataczająca na nieboskłonie kręgi coraz to bardziej zbliżając się do powierzchni. Po paru minutach złowrogo przelatywały już tuż nad ulicami zwinnie omijając budynki. Latały tak przez chwilę rozglądając się po prostu, jednak w pewnym momenie wszystkie naraz poczęły ziać ogniem, kierując go na rozbiegany tłum. Ludzie płonęli w agonii wijąc się jak zaskrońce na piasku i krzycząc w niewyobrażalnym przerażeniu. Budynki stanęły w płomnieniach i niedługo potrwało, kiedy zaczęły się walić w gruzy. Po całym mieście w ciągu niespełna godziny pozostały jedynie gruzy i zgliszcza. Niebo się przejaśniło i pojawił się na nim księżyc oraz całe mnóstwo gwiazd. Gdyby ktoś je mógł zobaczyć zapewne stwierdziłby, że wydawają się jakby uśmiechnięte spoglądając na glob.
Smoki odleciały.
Tej nocy podobna historia zdarzyła się w każdym ośrodku skupiającym rasę ludzką, nie przetrwał tej pożogi nikt, żadna absolutnie osoba nie może się już poszczycić przywilejem oddychania. Osoby złe i niegodziwe odeszły na zawsze w okropnych męczarniach adekwatnych do ich mało szlachetnych czynów. Natomiast ludzie, którzy mieli serca czyste i nie spowite czarną mgłą pożegnali się ze światem bezboleśnie, w błogim śnie, nie czując ani bólu ani strachu. Taka była ich nagroda. Świat znów należy do zwierząt oraz roślin i czeka na kolejną ewolucję, by mógł się odrodzić.