Dzięki "Leviathan", Mastodon wyrobił sobie opinię jednego z najlepszych i najbardziej oryginalnych zespołów obecnie grających. Nic więc dziwnego, że z wielką niecierpliwością oczekiwano "Blood Mountain" tym bardziej, że przed premierą niewiele było wiadomo na temat tego wydawnictwa. Mastodon podpisał kontrakt z Roadrunner Records i zrodziły się obawy, czy aby muzyka zespołu nie stanie się bardziej komercyjną i przystępną.
Pierwsze przesłuchania "Blood Mountain" wywołały u mnie wielkie rozczarowanie, jako że album nie jest konceptualny, a krążek zawiera 13 stosunkowo krótkich numerów. Co więcej, sprawiały one wrażenie chaotycznych, niechlujnych, pozbawionych jakiejkolwiek melodii - brakowało energiczności debiutu czy monumentu "Leviathana". Każde kolejne jednak przesłuchanie odkrywało przede mną coraz to bardziej dziwaczne tajemnice, coraz bardziej intrygowało. Teraz po dłuższym zapoznaniu się z zawartością tej płytki śmiało mogę stwierdzić, ze Mastodon nagrał swój najtrudniejszy jak do tej pory album w odbiorze. "Blood Mountain" bowiem ukazuje zespół eksperymentujący, nie bojący się poszukiwań, stawiający nawet na niedopowiedzenie i chaos zamiast dreptać w miejscu. Fakt - trzeci krążek mathcore'owcow z Atlanty nie jest tak poukładany jak poprzedniczka, ale muzyka stała się jeszcze bardziej progresywna, jeszcze bardziej urozmaicona. Zespół coraz bardziej odchodzi od swoich korzeni, coraz mniej jest tutaj sabbathowego riffowania, a coraz więcej jazzu nasuwającego skojarzenia z późniejszymi dokonaniami Death. Taki "Sleeping Giant" budzi u mnie momentami skojarzenie z "Good Friends And A Bottle Of Pills" Pantery, aby po chwili przejść w granie w stylu "The Sound Of Perseverance" Death. "Capillarian Crest" to już prawdziwy techniczny odjazd, pełen zabaw z rytmem granych z precyzją szwajcarskiego zegarka. Podobać mogą się także riffy dosyć mocno osadzone w technicznym death metalu, a mimo to słuchać, że gra je Mastodon. Zmianie uległ także styl gry Dailora - jego przejścia nie rzucają się tak w uszy, ale gdy się wsłuchamy to usłyszymy, że jego partie są chyba jeszcze bardziej pokręcone aniżeli było to dotychczas. Co więcej - pomimo tego, że utwory są stosunkowo krótkie, to w warstwie rytmicznej dzieje się o wiele więcej aniżeli choćby na "Leviathanie". Pewnym novum może być zastosowanie cybernetycznych wokaliz w "Circle Cysquatch" czy skreczy (!) w zwariowanym "Bladecatcher". Na razie są to jedynie drobne eksperymenty, ale spodziewam się, że na kolejnych wydawnictwach zespół podąży za ciosem. Co więcej - wokal Sandersa stał się bardzo oniryczny i narkotyczny, przez co może się wydawać niezauważony. Jego partie jednak idealnie wpasowały się w konwencje utworów. Zespół powrócił także do nieco bardziej surowego i brudnego brzmienia, przez co nie wszystkie partie instrumentalne są idealnie słyszane. Sądze jednak, że takie brzmienie pasuje do zespołu. Prawdziwy problem tego albumu jest jednak taki, że poszczególne kawałki żyją swoim życiem i nie stanowią monolitu jako całość. Choć prawie każdy z utworów prezentuje wysoki poziom, to muszę powiedzieć, że "Blood Mountain" jest najmniej spójnym albumem.
Można dywagować, czy najnowsze dzieło Mastodon prezentuje spadek formy oraz czy przebija poprzedniczki. Płyta jednak niewątpliwie jest kolejnym wielkim krokiem naprzód w karierze zespołu, pokazuje, że formacja coraz bardziej odchodzi od mathcore'a a staje coraz bardziej progresywna, techniczna. W gruncie rzeczy "Remission" i "Blood Mountain" to dwa zupełnie odmienne albumy, ale wciąż słychać, że nagrał je jeden zespół. Jest to niewątpliwie najtrudniejszy do przetrawienia krążek Mastodon i wymaga wielu przesłuchań, aby wydać o nim jednoznaczna opinie. Najważniejsze jest jednak to, że ten album, pomimo tego, że może budzić kontrowersje to jest bardzo dobry, a co więcej - może pozyskać nowych fanów.
Wydawca: Roadrunner Records (2006)
Harlequin : Jak dla mnie to tez najslabszy album Mastodon
stanki : Ja się tą płytą rozczarowałem.Owszem ma momenty ale w ogólnym...