Dopiero dwa lata po wydaniu trzeciego albumu amerykańskiej formacji Marilyn Manson okazało się, że wykreowany na nim Antychryst Supergwiazda był jedną wielką mistyfikacją - uleciał równie szybko, jak towarzyszące produkcji przekazy, koncepty, przyjaźń i zafascynowanie Trentem Reznorem i Antonem LaVey'em. Na kolejnej płycie "Mechanical Animals" lider zespołu zaprezentował bowiem nowe i bardziej przystępne (czyżby własne?) wcielenie, priorytety, brzmienia i hasła, stworzone z myślą o fabularnej całości tworzącej scenariusz czwartego krążka. Materiału tego na pewno do oryginalnych zaliczyć nie można, gdyż jego cały audio-wizualny przekaz wydaje się dość znajomym pomysłem, wykorzystanym z powodzeniem jakieś 30 lat temu.
Zamiast uparcie przekonywać ludzi to swych kontestatorskich zamiłowań, Manson sięgnął po wypróbowany przed laty pomysł swego idola z dzieciństwa - Davida Bowiego, który w 1972 roku na płycie "The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars" wmawiał zarówno sobie, jak i ludziom, iż jest nadludzką postacią z Kosmosu, przybyłą pod imieniem Ziggy Stardust w celu ostrzeżenia ludzkości przed nadciągającą zagładą. W każdym następnym utworze zarówno Bowie jak i Manson przekonują do autentyzmu swoich poglądów, eksperymentując na samych sobie prawa sterujące machiną sukcesu - ukazują, jak szybko z bożyszcza tłumów na drugi dzień można stać się nikim - doznając przy tym wszystkich towarzyszących temu rozczarowań i upokorzeń. Manson stał się na "Mechanical Animals" Ziggy'm Stardustem końca XX wieku - w lateksowym kostiumie ze sztucznymi piersiami i zrośniętym przyrodzeniem wyraźnie zaapelował, iż przekaz sprzed ponad 3 dekad nie zdezaktualizował się, a na własnym przykładzie chce ostrzec wszystkich głodnych sukcesu przed mirażami show-biznesu. Artysta sugeruje, że w tego typu konstelacjach najlepszym i jedynym przyjacielem są narkotyki.Muzycznie album wyrasta z klimatu hard/glam rocka. Industrialny brud, narkotyczne kompozycje, jazgotliwe krzyki, tudzież ponure melorecytacje ustępują tu wyraźnie miejsca wypolerowanym do granic możliwości rockowym perełkom, brzmieniowemu blichtrowi, wysuniętej na przód kompetentnej i wreszcie mającej coś wyraźnego do przekazania sekcji rytmicznej i estetycznemu wokalowi. Wszystko to sprawia, że treści przekazywane w następujących po sobie utworach nie giną w tłumie.
Płytę rozpoczyna absolutnie najlepszy utwór "Great Big White World". Zawarta w nim wizja współczesnego świata - brzydkiego, odartego z uczuć i wypranego z kolorów, sprawia przygnębiające wrażenie. Ludzie pochłonięci są samymi sobą, nie ma miejsca na współczucie i miłość do bliźnich. Róże, symbol piękna, zadają ból swoimi kolcami, a matka woli poddać się aborcji, niż wydać dziecko na taki świat. Znakomicie z przesłaniem tekstu koresponduje brzmienie nagrania - odpowiednio wyważony mocny charakter gitary elektronicznej i sekundujące jej instrumenty klawiszowe tworzące niepokojące tło. Kolejny utwór, "Dope Show", to istna perełka w dorobku tekstowym Mansona. W kilkunastu linijkach zawiera się podsumowanie całej idei showbiznesu i pojęcia gwiazdy. Gwiazda jest potrzebna, dopóki gości na okładkach - wtedy wszyscy ją kochają; kiedy spada z pierwszych stron, natychmiast znajdzie się ktoś nowy do kochania. Wszystko ogranicza się do pieniędzy i sprzedaży towaru - cokolwiek to jest... Kompozycja ta jest również jedną z najbardziej przystępnych na albumie. Wspólnie z "Rock Is Dead" i "I Don't Like The Drugs" (gospelowe chórki i końcowy gitarowy popis Dave'a Navarro!) tworzą tryptyk piosenek łatwych i przyjemnych - nieskomplikowanych melodyjnych utworów z chwytliwym, łatwo wpadającym w ucho refrenem. "Rock Is Dead" brzmi cierpko i cynicznie. Wg Mansona prawdziwy rock dawno już umarł, jest "martwiejszy, niż martwy" (deader than dead), a telewizja stała się Bogiem. Ludziom wciska się kit i chłam, a głównym paliwem dla nich są: narkotyki i seks. I nawet nie ma się po co burzyć i buntować, gdyż ludzie dawno już zrezygnowali z oporu - zaplątani w ogólnoświatową sieć, która kontroluje ich i zapewnia papkę dla oczu i ducha. Nic dziwnego, że utwór ten znalazł się na ścieżce dźwiękowej filmu "Matrix" - jego treść idealnie pasuje do wizji świata twórców tego obrazu. Prócz ulokowanych w rockowych schematach nagrań otrzymujemy też utwory z zaadaptowanymi na potrzeby produkcji przystępnymi rozwiązaniami: do głosu dochodzą improwizatorskie umiejętności gitarzysty ("Fundamentally Loathsome" - pierwsza w dziejach istnienia zespołu kompozycja z wzbogacającą jej szkielet solówką), kaskada tworzących space/ambientowy klimat dźwięków klawiszy ("Disassociative", "The Speed Of Pain") czy nośne hard rockowe hity podrasowane elektronicznymi "ulepszaczami" ("Posthuman", "New Model No. 15"). Ogólny nastrój nihilizmu i zniechęcenia do świata kontynuuje "The Last Day On Earth". Świat chyli się ku upadkowi, minęło już tyle lat i pora się żegnać z życiem. Nawet kiedy właśnie udało się odnaleźć kogoś, kto cię zrozumiał, trzeba szykować się na koniec świata. Płytę zamyka "Coma White". "Narkotykowy" album musiał przecież skończyć się piosenką o narkotykach. Dziewczyna wyrzucona poza nawias doskonałego świata próbuje poradzić sobie ze swoimi problemami, sięgając po narkotyk. Pigułka potrafi odebrać czucie i ogłupić, żeby tylko nie myśleć o tym, co czeka za drzwiami. Ale "wszystkie prochy tego świata nie zbawią jej przed samą sobą" (all the drugs in this world won't save her from herself). Utworowi towarzyszył kontrowersyjny teledysk, który w MTV emitowany był tylko po godz. 22. Manson wystylizowany na JFK jedzie w nim odkrytym kabrioletem i ginie od kuli. Trasę jego przejazdu oklaskują tłumy rozmaitych wynaturzonych postaci, wyrzutków doskonałego świata.
Jest to na pewno największy sukces komercyjny w twórczości Mansona - już w pierwszym tygodniu sprzedaży album uplasował się na pierwszym miejscu listy Billboardu. Produkcja jest aż do bólu doskonała i nieskazitelna. Mimo to brak tu oryginalności - począwszy od koncepcji, skończywszy na wizerunku (David Bowie wymyślił to 30 lat wcześniej). Wciąż bronią się dobre i chwytliwe kompozycje i bardziej przystępne teksty Mansona, ale trochę żal, że to wszystko już kiedyś było.
Tracklista:
01. Great Big White World
02. The Dope Show
03. Mechanical Animals
04. Rock Is Dead
05. Disassociative
06. The Speed Of Pain
07. Posthuman
08. I Want To Disappear
09. I Don't Like The Drugs (But The Drugs Like Me)
10. New Model No. 15
11. User Friendly
12. Fundamentally Loathsome
13. The Last Day On Earth
14. Coma White
Wydawca: Nothing Records/Interscope Records (1998)
Thristan666 : Bardzo fajna płytka:D Ja zresztą lubię wszystkie płyty MM
szarl : Też lubie tę płytę. Zresztą większość płyt MM jest dla mni...
gothcure : Bardzo dobra plyta ale a w kolejnosci najlepszych plyt MM to drugie miejsce po...