Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

M'era Luna Festival 2008, Flugplatz Hildesheim

Jak co roku Festiwal M'era Luna kusi dobrym i zróżnicowanym składem muzycznym. Tradycyjnie na lotnisku w Hildesheim przez dwa dni gra ponad czterdzieści zespołów, wśród których każdy znajdzie coś dla siebie. Rok przed jubileuszową, dziesiątą edycją, która przypadnie na lato 2009, w dniach 9-10 sierpnia 2008 festiwal odwiedziła rekordowo wysoka liczba 23.000 uczestników.

Flugplatz Hildesheim znajduje się koło 30 kilometrów na południowy wschód od Hannoveru. Trzeba pomęczyć się trochę do granicy niemieckiej, a potem już w parę godzin dotrzeć spokojnie na miejsce autostradą. Mieści się tam ogromna, dawna brytyjska baza lotnicza (obecnie teren należy do Lufthansy), na terenie, której odbywał się kiedyś festiwal Zillo. W roku 2000 doszło do podziału wewnętrznych struktur agencji organizującej imprezę. Jeden z odłamów powyższej agencji podjął się zorganizowania M'era Luna, które okazało się rewelacyjnym i popularnym, tak samo jak Zillo pomysłem, ściągającym rzesze fanów.

W chwili obecnej, M'era Luna jest jednym z największych festiwali europejskich obok Amphi Festiwal i  Wave Gotik Treffen, propagujących muzykę gotycką, rockową i elektroniczną.

Koncerty odbywają się na lotnisku - gdzie zbudowano ogromną scenę (wielkości około 4-piętrowego budynku) - oraz sąsiadującym z nim hangarze. Drugi hangar przeznaczony jest na imprezy towarzyszące, afterparty itd. Obok scen znajdują się stoiska gastronomiczne, odzieżowe oraz płytowe. Uczestnicy festiwalu mają do dyspozycji pole namiotowe, którego użytkowanie wliczone jest w koszty biletu. Jest ono otwarte od godziny 16:00 w piątek aż do 10:00 w poniedziałek. Obok wydzielonego pola namiotowego znajduje się też parking. Na terenie samych koncertów zabrania się - jak to zwykle bywa - posiadania szklanych oraz plastikowych butelek i puszek.

Na pole namiotowe dotarliśmy w sobotę nad ranem z przykrością stwierdzając, że chyba jako ostatni. Jakimś cudem udało się znaleźć miejsce by rozbić koło siebie kilka namiotów. Jak to w Niemczech bywa, oprócz opaski i dobrego słowa każdy dostał worek na śmieci za który potem można było dostać z powrotem kaucję. Ponieważ droga obfitowała w suto zakrapiane atrakcje, padliśmy na karimaty by wstać dopiero na  The Legendary Pink Dots.

Jako miłośnik twórczości "Kropek" postanowiłem wybrać się na koncert, tym bardziej, że nie widziałem ich na ubiegłorocznej edycji festiwalu Castle Party. Zespół zagrał parę hitów jak "Blue Room", "Just A Lifetime", "Belladonna" czy "Princess Coldheart". Koncert "Kropek" jak zwykle był euforią dźwięków. Można trochę przyczepić się do słabo reagującej publiczności, ale jak na "Dotsów" godzina zdecydowanie była za wczesna.

Po Legendary Pink Dots przyszedł czas na natchnione dźwięki Ordo Rosarius Equilibrio. Koncert i trzymające w napięciu natchnione deklamacje Thomasa Pettersona. Cinema Strange miałem przyjemność widzieć także na Castle Party w tym roku, zatem podarowałem sobie ich występ i wybrałem się na Christian Death, a następnie na Tanzwut.

Ponieważ koncert tego pierwszego był bardzo widowiskowy warto się tu trochę bardziej rozpisać. Niemiecki zespół gra muzykę łączącą klimaty średniowiecza z metalem. Początkowo był projektem pobocznym członków Corvus Corax stając się potem samodzielnym zespołem. Zespół przywitany został gorąco i rozpoczął się ekstatyczny show z udziałem gitar i dud. Jeden z niewielu zespołów, który moim zdaniem trafił na dobrą scenę o dobrzej porze. Następnie spora część publiczności rozgrzana przez Tanzwut udała się do hangaru, gdzie tego wieczora zrobiło się metalowo: Epica, Samael, Moonspell, a na końcu Paradise Lost.

Epica zagrała jak zwykle majestatycznie i dostojnie. Nie jestem specjalnie jej wielkim fanem, ale nie sposób nie doceniać zarówno możliwości wokalistki jak i pozostałych muzyków. Tu także przedstawienie kłóciło się ze sceną, na jakiej zespół zagrał.

Samaela przedstawiać nie trzeba - to już legenda. Można by zastanawiać się, co kapela mająca ścisłe korzenie w death metalu robi na gotyckim w sumie festiwalu jednak w tym szaleństwie jest pewna metoda. To nie tylko pionierzy gatunku, ale też zespół, który nie spoczywa na laurach i nie chce być szufladkowany. Kapela, od przełomowego albumu "Passage" i pierwszego romansu z elektroniką, rozpoczęła swą ewolucję. Od tego też albumu grupa dopiero zaczęła mnie interesować. Tak jak i w studiu zespół radzi sobie nieźle i na scenie. Koncert zdominowany był głównie przez utwory z "Solar Soul", ale nie zabrakło też kompozycji z kultowego albumu "Passage".

Trzeba przyznać, że koncert Moonspell był jednym z tych, który wywarł na mnie najlepsze wrażenie z całego festiwalu M'era Luna 2008. Chłopaki zagrali przekrojowo i nie obyło się bez największych hiciorów. Można było usłyszeć "Opium", "Vampiria", "Alma Mater", "Full Moon Madness", "2econd Skin" - praktycznie wszystko to, co znajdziemy na "The Great Silver Eye". Tu także niespodzianka: w utworze "Scorpion Flower" w duecie z Fernando Ribeiro zaśpiewała Anneke van Giersbergen z byłego The Gathering. Jak wiadomo jej wokal pojawił się w tym utworze na płycie "Night Eternal". Anneke wystąpiła już wcześniej z grupą podczas belgijskiego festiwalu "Graspop Metal Meeting". Mimo wszystko jednak fani byli mile zaskoczeni.

Z Paradise Lost wiązałem duże nadzieje i chyba tak samo bardzo się zawiodłem. Sam repertuar mógłby być bardziej urozmaicony. Pojawiły się praktycznie same utwory z ostatniej płyty, a z bardziej znanych kompozycji tylko "As I Die" i "Say Just Words". Do tego wokal był nie tyle słabo nagłośniony, że Nick Holmes stał w miejscu i mruczał coś sobie po prostu pod nosem. Ponieważ koncert nie sprawił mi żadnej przyjemności, nadarzyła się okazja by zobaczyć w całości gwiazdę wieczoru - Front 242.

Tłumy były nieziemskie, publiczność skandowała i bawiła się wyśmienicie, a szaleństwo osiągnęło apogeum przy „Headhunter”. Ponieważ koncerty zaplanowane były jak w zegarku po określonym z stoperem czasie trzeba było się zwijać. Po koncertach można było pobawić się na afterparty w drugim hangarze (płatne dodatkowo).

Drugiego dnia obudziły nas dopiero wyciekające z hangaru dźwięki Din (A) Tod, wkrótce zagłuszone przez koncert The Other. Pod scenę dotarliśmy dopiero na Painbastard. Zespół ten z niewiadomych przyczyn nie jest zbyt w Polsce popularny, a szkoda, bo należy do przedstawicieli bardziej inteligentnego harsh/dark electro, choć mało parkietowego. Z pewnością zespół dał dobry koncert.

Na zachodzie czy w sąsiednich Czechach nie ma raczej większych problemów z dostaniem się pod scenę. Tłoczenie się pod barierkami jest zwykle domeną Polaków i Rosjan. Koncert Agonoize był jednym wyjątkiem i oglądać mi go było dane ze sporego dystansu. Fenomen mógł być powodowany najprawdopodobniej planowanym na jesień nowym EP i nowymi utworami.

W oczekiwaniu na Combichrist przeszedłem się po straganach, a trochę ich było. Jeżeli chodzi o ciuchy to, zarówno Niemcy, choć przewyższają może Wyspy, są daleko w tyle za Finlandią pod względem jakości i ilości towarów. Dałem sobie spokój ze złomem i szmatami i poszedłem pooglądać płyty. Tu sprawa wyglądała już pięknie. Spory wybór i przede wszystkim niskie ceny. Z okazji festiwalu można było nabyć wiele albumów po promocyjnych cenach.

Combichrist trochę mi się już objadł, ale koncert zdecydowanie dobry. Szkoda tylko, że zespół zagrał na małej scenie. W hangarze było trochę ciasnawo i wyszedłem dość poobijany. Combichrist zagrał największe hity i nowe kawałki z "Sent To Destroy". Bez niespodzianek. Pod koniec Combiaków zmyłem się na Apoptygmę Berzerk.

Apoptygma zagrała dobrze, choć bez rewelacji. W pierwszej części pojawiły się „Love Never Dies”, “Deep Red”, “Love to Blame” oraz „Maze”. Tak się złożyło, że podczas festiwalu Stephan Groth obchodził urodziny, wiec wokalista miał szczęście odebrać tort na scenie. Po zaintonowanym przez publikę „Happy birthday” poleciało jeszcze parę kawałków - w tym „Starsign”, “Unicorn” oraz mający się ukazać na "Rocket Science” utwór "Green Queen", który został wykorzystany już w filmie "Lauf Um Dein Leben".

Na Meksykanów z Hocico też ciężko się było dostać. Trzeba jednak przyznać, że odstawili niezły show. Zespół zagrał przekrojowo i pojawiło się sporo znanych utworów. Największą sensację jednak pojawienie się na południowoamerykańskich Indian w prawie trzymetrowych pióropuszach przy kawałku "Bloodshed" oraz na końcu koncertu.

Następnie zostałem zmuszony do zobaczenia D.A.F. Byłe Deutsch-Amerikanische Freundschaft jest grupą tak starą, że aż legendarną. Grupa przeżyła swoja świetność na początku lat osiemdziesiątych, po czym rozpadła się. Ich utwory stały się inspiracją dla wielu późniejszych zespołów. Większość pewnie kojarzy zapewne cover utworu "Musollini" w wykonaniu Atrocity. Ostatnio Robert Goerl i Gabi Delgado-Lopez zaczęli intensywnie koncertować. Do mnie jednak show nie przemówił, więc z przyjemnością udałem się na Fields Of The Nephilim.

Nie było dane mi było pojawić się na słynnym marcowym koncercie w warszawskiej Stodole i przepadł mi również ich koncert na Tusca Festival w Helsinkach. Z tym większą ochotą udałem się pod dużą scenę, gdzie Carl McCoy z ekipą zaserwowali prawdziwą ucztę. Oczywiście, większość kawałków pochodziła z promowanego od w sumie niedawna "Mourning Sun", ale fani doczekali się także utworów z płyt sprzed reaktywacji. No i nie zabrakło oczywiście na koniec "Downrazor"…

Bez dodatkowego afterparty impreza zakończyła się szybko drastycznym końcem sprzedaży piwa. Trunek ten był jedną z mocniejszych stron festiwalu, bo dobry i tani. Całość organizacji z pewnością można stawiać za wzór, zwłaszcza dla niektórych naszych rodzimych spędów. Baza gastronomiczna również zadowalająca, a kolejek prawie nie było. Tak naprawdę ciężko sobie przypomnieć jakieś minusy. Przy tej cenie nie powinno to dziwić. Pozostaje czekać na jubileuszową przyszłoroczną edycję festiwalu.

http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=48084
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły